Jak wygląda praktyka zen z perspektywy osoby, która w pewnym momencie życia, jak spora część z nas, zaczyna szukać ładu, harmonii. Czy go znajduje, co się zmienia lub po prostu – co się pojawia, na ścieżce praktyki?

Na początek niech mi będzie wolno uczynić głęboki ukłon w stronę osób, dzięki którym mam okazję i przyjemność gościć na łamach bloga Wszystko jedno.

Muszę przyznać, że należę do tej grupy, klasycznych przypadków w średnim wieku, która po różnych, nazwijmy to, mocnych zawirowaniach życiowych zaczyna intuicyjnie kierować swoją uwagę na kwestie zasadnicze, odnoszące się do egzystencji jako takiej. To są chwile kiedy pojawiają się pytania o sens tego co się wydarza w naszym życiu, i kto tym wszystkim tak naprawdę zawiaduje. To jest ten moment, kiedy skłonni jesteśmy zacząć porządkować cały nagromadzony w głowie chaos, co ludzie mądrzy nazywają poszukiwaniem ładu lub też, jak kto woli, harmonii.

Jako osoba z „emocjami na wierzchu” zawsze byłam pod ogromnym wrażeniem tajemniczego spokoju emanującego z buddyjskich mnichów. Już jako nastolatka marzyłam, by móc taki stan osiągnąć, najlepiej oczywiście od ręki. Ale patrząc na sprawę realnie myślałam sobie, że na stare lata też nie byłoby wcale źle. Okazuje się, że to co zakiełkowało we mnie lata temu odżyło na nowo. Jednak z dziecięcej fascynacji odmienną kulturą, pochłanianą z pozycji widza telewizyjnego, zmieniło się w głęboką potrzebę odkrywania przestrzeni duchowej, która jak się temu bliżej przyjrzeć była zawsze gdzieś przy mnie.

Nie odkryję na nowo Ameryki pisząc, że z perspektywy czasu wszystkie te „okropności” wcześniejszego mojego żywota postrzegam dzisiaj jako coś istotnego i właściwego. Bez tego nie byłabym tu gdzie jestem. Wracając jednak do samego zen. Otóż tak się składa, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu otworzyła mi się któregoś dnia w internecie stronka, z instruktarzem do medytacji zen. Na marginesie dodam, że zjawisko pod tytułem zen było zawsze czymś tajemniczym, frapującym i trudnym do zrozumienia dla tak zwanego zwykłego śmiertelnika, jakim jestem ja, więc tym bardziej wciągnęła mnie lektura. Efektem tego pochłonięcia, było to, że zaczęłam praktykę. Najpierw siadałam na tym co miałam pod ręką, a więc koce i jakieś domowe poduchy. Po dwóch, może trzech miesiącach stwierdziłam, że czas kupić coś profesjonalnego. Zafundowałam sobie zafu, koce natomiast nadal dobrze mi służą.

W niedługim czasie od rozpoczęcia praktyki miały miejsce sploty kolejnych wydarzeń. Przypadkiem, będąc na towarzyskiej kawie, zostałam zachęcona do ponownego czytania jednego ze znanych kobiecych czasopism, które kiedyś całkiem sobie ceniłam. Traf chciał, że już przy pierwszym podejściu natknęłam się na bardzo ciekawy wywiad z Mistrzem Zen. Parę dni później nastąpił kolejny traf, mianowicie wykład tegoż samego Mistrza – Alexandra Poraj-Żakieja na temat wolności i etyki, który wygłosił na początku 2014 roku we Wrocławiu. Właściwie bez chwili wahania zapisałam się jako uczestnik spotkania. Gwoli ścisłości dodam tylko, że w tym celu podjęłam niebagatelny wysiłek pokonania pociągiem ponad 700 km w obydwie strony. Wygłoszone przez Alexandra kwestie tak bardzo mnie zachęciły i zaciekawiły, że już w lipcu tego samego roku byłam w Antoniowie – magicznym miejscu, do którego zawsze chętnie wracam – na pierwszym w swoim życiu sesshinie, które nie było wcale łatwe!

Od tego czasu minęły już trzy lata. Jestem w intensywnej praktyce. Tu gdzie mieszkam znalazłam swoją sanghę – grupę osób z mniejszym lub większym stażem, z którymi regularnie spotykam się na zazen i jeżdżę na odosobnienia.

 

__________

Dorota Kozłowska –  archeolog, muzealnik, w praktyce zen od czterech lat

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *