Kiedy pierwszy raz usłyszałem o ZEN? To chyba było na studiach, czyli kawałek czasu temu, bo pod koniec lat 90-tych. To była mała, brązowa książeczka opisująca Buddyzm i jego odłamy, którą dostałem od kolegi ze studiów, który oprócz grania w zespole rockowym na perkusji, jedzenia na surowo cebuli, poszukiwania wzmocnień wrażeń zmysłowych trafił na kawałek literatury azjatyckiej.

Nie zainteresowało mnie to szczególnie, wydawało mi się suche, zbyt zdyscyplinowane a nawet podejrzane, bo po co gapić się w ścianę, jak można zamknąć oczy i doświadczyć czegoś bardziej przyjemnego? Nie mam nawet na myśli obrazów, ale pierwsze próby medytacji, oprócz poczucia dumy i wyjątkowości z robienia czegoś tak niezwykłego wprowadzały czasami koloryt w umyśle i rzeczywiście parę gramów spokoju.

Poszukiwanie spokoju, a w zasadzie ucieczka od cierpienia wydaje mi się w tej chwili największym motywatorem, który pchnął mnie do ćwiczenia. Jednakże odrobinę wcześniej była ciekawość połączona z łamaniem zastanego na świecie status quo, zwanego rzeczywistością. Ciekawość, jako moja naturalna cecha umysłu, prowadziła mnie do poszukiwań wrażeń intelektualnych poprzez bardzo różne prądy myślowe, filozofie i idee. Była niejako paliwem, który ożywiał szare komórki, wprowadzał energię i koloryt w moje życie. W połączeniu z łamaniem status quo, przynajmniej w wymiarze bunt intelektualnego spowodowało to powstanie wybuchowej mieszanki, która dawała mi energię do poszukiwań odnośnie natury rzeczywistości, ale jednocześnie pozwoliła na dość szybkie wyjście z tradycyjnego nurtu kultury patriotyczno – kościelnej.

Już w czasach liceum kompletnie nie dawało mi spokoju bardzo wiele kwestii dotyczących bezpośredniego pojmowania spraw religijnych. Budziło to mój nie tyle opór ile motywowało do poszukiwań nowych ścieżek, nieodkrytych, które zabiorą mnie…. sam nie wiem dokąd. Z czasem te pojawiające się “znikąd” pytania, wątpliwości, czasem nadzieje pchały mój umysł na nowe tory poznania.

Jedną z takich myśli, która nie dawała mi spokoju i sprawiła, że religia, a w szczególności teologia zdała się być dla mnie jedynie przypisami do przypisów do historii opowiedzianej być może w sposób bardzo subiektywny. Kamieniem który przechylił szalę, było bardzo bezpośrednie pojmowanie zmartwychwstania.

Miałem ogromny kłopot z policzeniem tych atomów, kiedy wszyscy zaczną znowu “zbierać się do kupy” po dniu sądu ostatecznego. Co będzie wtedy, jeśli nie wystarczy atomów, które przecież mogły w tym czasie stać się składową innego nieszczęśnika. Halo, czy ktoś mnie słyszy? Nie mogę chodzić, bo nie wystarczyło materii na dużego palca u nogi. Arogancja dla wierzeń, przekazu, wiary i religii? Być może tak zabrzmiało, ale nie było w tym gniewu, czy skrywanej dumy. Czysta ciekawość.

Kompletnie nie dawało mi to spokoju. A wyjaśnienia poważnych osób w tylu “niezbadane są wyroki boskie” tylko pogłębiały frustrację. Chyba największą z nich był jeden z moich nauczycieli akademickich, z którym liczyłem na podjęcie otwartej dyskusji na ten temat. Niestety, jego przekonania mu na to nie pozwoliły. Więc dostałem 6 z przedmiotu Historia Religii, bo przekopałem się już przez różne tomy literatury. Doskonale więc znałem, nawet miejsca pielgrzymkowe w… Etiopii. Tak, tak tam jest chrześcijaństwo, a dokładnie Kościół Koptyjski. Mają fantastycznie kościoły wydłubane w tufie wulkanicznym, czyli nie wchodzisz do kościoła, tylko schodzisz. Trochę jak do piwnicy. Koniecznie sprawdźcie w Internetach.

To zastanawiające, jak na niektórych z nas działają pewne słowa, zdania, wyrażenia. Czasem poruszają i dosłownie powodują przebiegunowanie umysłu i kierują go na zupełnie nowe tory ekspresji i poszukiwań. Tak było i w tym przypadku, gdzie brak odpowiedzi na jedno z pytań zadawanych wielu osobom i brak satysfakcjonującej odpowiedzi doprowadził do stopniowego uwalniania się od części systemu wierzeń pojmowanych w sposób statycznie ogólnokulturowy. Chyba stałem się intelektualnym odmieńcem, ale zaraz, zaraz, bo zgubiłem ZEN.

Teraz dostrzegam, że głęboka fascynacja filozofią, ideami była bardziej ucieczką od rzeczywistości w kolejną, która mogłaby stać się oddechem, przestrzenią od tego co działo się ze mną. Tak, ucieczka od cierpienia to dość częsta motywacja we wkroczeniu na ścieżkę medytacji lub innych ścieżek duchowych, rozwoju, poprawiania, naprawiania czy też tylko małego remontu osobowości. Mam wrażenie, że same 4 Szlachetne Prawdy wydają się narracją, która może zwabić Cię do tego, że osiągniesz stan, w którym nie będziesz doświadczał cierpienia. Ale lgnąc do tej koncepcji zapominamy o bólu, który jest wpisany w naturę istnienia na tej planecie. Przecież ja też chętnie pozbyłbym się bólu. Po co mi on. Budda, czy inny nauczyciel zaoferował mi pełne wyzwolenie z cierpienia. Więc gdzie to jest? Halo, kto to wszystko wykupił? Dlaczego nie ma nic na półkach w tym sklepie z duchowymi dewocjonaliami? A gdzie sprzedawca? Uciekł?

Narracja zachodnioeuropejska szczególnie modernistyczna dla cierpienia to wyrugowanie go także z bólem, który może mieć szalenie różne postaci. Nasze piękne umysły są w stanie zgotować nam każdy rodzaj narracji, byle ochronić nas przed bólem, szczególnie tym który sięga głębiej, dalej, dotyka fundamentów naszego bytu. Mechanizmy obronne, które tworzymy od najmłodszych lat, chronią ten “skarb”. Kultura dorzuca jeszcze parę różnego rodzaju przypraw, a do tego narracja religijna zabarwia ten bulion na taki kolor, że pozostaje nam tylko kilka wyjść, schematów, które kupujemy na targu tanich rozwiązań.

Wracając do 4 Szlachetnych Prawd, to są one obietnicą wyzwolenia z cierpienia, ale nie z bólu. Jeśli cierpisz nie będzie to miało dla Ciebie znaczenia, bo będzie to i tak wystarczającą pokusą. Obietnica, że będzie lepiej, trochę radośniej, może odrobinę spokojnej szczególnie w czasach przeładowania informacjami staje się kusząca. Tak też było ze mną. Wprawdzie sama medytacja, była skutkiem ubocznym czytanych lektur i tego co zalecają ich autorzy, aczkolwiek te pierwsze nieśmiałe próby siedzenia w wieku lat około 20 stały się na tyle ważne, że wracałem do nich okresowo, z dużymi i mniejszymi przerwami. W regularny sposób wróciłem do praktyki dopiero w wieku lat 35, ale to już inna historia. I z czasem może do niej dojdziemy. 

 

 

————————————

ZENobiusz jest postacią fikcyjną podobnie, jak 7,5 miliarda pozostałych istot na tej planecie. Zapytany w jednym ze swoich dialogów wewnętrznych “Co mu dało ZEN?”, odpowiedział: “Same cudowności i wspaniałości”. Zanim zaczął ćwiczenie,  w momencie upadku łamał nos, bo trzymał ręce w kieszeniach. Po kilku latach,  ręce trzyma swobodnie, pomagają mu złapać równowagę, czuwają także przy trudniejszych sytuacjach. Czy to znaczy, że już nie upada? Oj, nie, może rzadziej i kontuzje są mniejsze, ale nadal często się potyka. Jednak jak upadnie, łatwiej mu się wstaje i nie żyje nadzieją, że nie zdarzy mu się to ponownie …

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *