Przed nami zimowe sesshin. Część z Was będzie wraz z nami już po raz kolejny siedzieć w zendo przez kilka dni, część przyjedzie po raz pierwszy. U prawie wszystkich, bez względu na tzw. stopień zaawansowania (chociaż w zen trudno o czymś takim w ogóle mówić), pojawi się na zakończenie pytanie „jak przenieść ten stan, tę obecność w codzienność?”, „jak zatrzymać to uczucie przestrzeni, które pojawiło się podczas kilkudniowego siedzenia?”.

 

Pustymi dłońmi dzierżę motykę,
Pieszo dosiadam bawołu.
Gdy przekraczam strumień,
To most płynie, nie woda.
/Fu Xi, mistrz zen/

I tutaj zaczyna się problem, kolejny konflikt, wewnętrzne rozdarcie i w krok za tym próba pogodzenia tego co nazywamy „zen” i „codziennością”.Warto przyjrzeć się kilku kwestiom: gdzie jest granica między tym, co nazywamy „rzeczywistością”, a generowaną automatycznie „nierzeczywistością”, dlaczego to właśnie sesshin miałoby nie być rzeczywistością oraz z czego wynika konflikt między zen a codziennością.

Nietrudno dostrzec, że podstawą konfliktu, nie tylko między zen a rzeczywistością, ale także wielu innych w naszym życiu, jest posiadanie co najmniej dwóch koncepcji na temat tego, jak coś powinno wyglądać. Oczywiście to, co pojawia się w życiu, jest zwykle niezgodne z naszymi oczekiwaniami i potrzebami. Konflikt zawiązuje się w oparciu o to, że mamy jakąś konkretną ideę i uważamy, że wiemy jak coś powinno wyglądać i chcemy wdrożyć ten pomysł w rzeczywistość. Podłożem każdego konfliktu jest już sama chęć połączenia naszej wizji z życiem. Wtedy zaczyna się zgrzyt, który generuje dylematy, a z czasem również cierpienie w nas samych. Kiedy tylko pojawia się w nas niezgoda na to, aby życie było takie-jakie-jest i jeśli w krok za tym zaczynamy działać w kierunku zmiany życia, tracimy dostęp do poczucia pełni i jedności.

Jeśli jednak przyjrzymy się naturze życia, to intuicyjnie wyczujemy, że ono „płynie”, że nie ma w nim żadnego konfliktu, dylematu. Tam nic się nie kończy ani nie zaczyna, jest tylko przepływ, zmiana -jedna za drugą, a może po prostu: tylko zmiana. Musimy przyjąć, że życie nie spełnia naszych życzeń, wszystko w nim jest takie-jakie-jest, wszystko jest ze sobą powiązane, przenika się i zmierza w kierunku, który nie jest z góry wyznaczony przez kogokolwiek. To może budzić ciekawość, ale i niepokój. Zwykle na początku – głównie niepokój.

Jednym z najtrudniejszych i jednocześnie najbardziej podstawowych konfliktów jest nasz konflikt z samym sobą – nasza niezgodna na bycie takim-jakim-jestem, a więc nieprzyjęcie siebie. Jest to tak naprawdę pierwszy konflikt, którym powinniśmy się zająć, gdyż to właśnie na nim budują się wszystkie kolejne. Jeśli nie przyjrzymy się na czym on się opiera, to z czasem dołączą do niego kolejne konflikty z tzw. światem zewnętrznym. Otwartość na siebie, gotowość do zobaczenia co jest we mnie, jaki jestem, jak reaguję w zależności od okoliczności, co mnie motywuje, czym kieruję się w życiu, zwykle powie nam wiele także o tym dlaczego tyle we mnie niezgody na tzw. życie i innych ludzi. Przyjęcia życia z całym bagażem tego co ze sobą niesie, to przede wszystkim przyjęcie siebie.

Jako indywidualne tożsamości uważamy – a właściwie jesteśmy ku temu wychowani – że koncepcja „ja jestem …” (i tutaj pojawia się cała seria określeń) jest prawdziwa. Jesteśmy głęboko przekonani, że rzeczywiście tacy jesteśmy, że to cała prawda o nas. Zwykle za takimi koncepcjami nas samych kryje się potrzeba, oczekiwanie lub nadzieja: „taki chcę być!”, „obym taki był!”. Pod tę nieuświadomioną potrzebę będziemy dobierali i szukali ludzi czy okoliczności, które nas tylko w tym upewnią. Oczywiście dzieje się to w pełni nieświadomie.

Jeśli żyjemy z przekonaniem, że jesteśmy „tacy i tacy”, to automatycznie oczekujemy od otoczenia, że podtrzyma taki właśnie obraz nas samych, że będzie nas wspierało w byciu takim, jakim chcemy być, albo takim jakim nie chcemy być. Wszystko, co na zewnątrz nas, będziemy automatycznie dopasowywać do naszej wizji albo poprzez odrzucenie, albo poprzez lgnięcie do tego. Ludzie, którzy wesprą – także nieświadomie – nasze dążenia do bycia „takim” nazwiemy przyjaciółmi, a tych, którzy nie będą się w to „bawili” odsuniemy od siebie.

Część z nas z czasem orientuje się, że można przyjąć jeszcze inną strategię, czyli zmienić się i wtedy na pewno „wszystko ułoży się”. Ta „zmiana siebie” podejmowana jest w taki sposób, aby dopasować się do świata, aby w końcu poczuć się w nim dobrze. I tutaj sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, ponieważ teraz „jest nas dwóch”: ja (który podejmuję się wprowadzić zmianę) i ten drugi (czyli ten, którym chcę się stać). Takie podejście to niekończący się ciąg wdrożeń w życie konceptu „nowego ja”. Zwykle czujemy się z takim podejściem jak najbardziej w porządku, ponieważ uspokaja nas to i stabilizuje. Jednak po krótszym bądź dłuższym etapie zmiany siebie, przychodzi kolejny – zmiany świata, a potem pojawia się zwykle niepokój, że „może to w ogóle nie ma sensu, może powinno być inaczej?”.

Nie przyjmując siebie i szarpiąc się między kolejnymi dylematami, czujemy się sfrustrowani, pełni niepokoju i coraz bardziej poirytowani. Zwykle w pracy potrafimy tak się zorganizować, aby kontrolować swoje reakcje. Gorzej bywa w rodzinie, a szczególnie w związkach. W bliskich relacjach oczekujemy, że druga osoba będzie 24 godzinę/dobę zabiegała o nasze szczęście i oczywiście domyśli się czego potrzebujemy. Ona właśnie, jak nikt inny, musi wspierać nasz projekt „nowy ja” i być tylko dla nas. I w ten sposób większość życia spędzamy na próbach dopasowania naszych konceptów do rzeczywistości, albo nawet na próbach dopasowania rzeczywistości do tych konceptów, które oczywiście uważamy za jedynie słuszne. Tymczasem życia nie da się dopasować do jakichkolwiek oczekiwań, ono „się żyje” i takie-jakie-jest już jest ok.

Zwykle nasz pomysł na to, jak „powinno być”, zakłada niezmienność tego stanu. Rzadko chcemy, aby było dobrze tylko na chwilę. Zawsze dążymy do ułożenia życia w taki sposób, aby było nam zawsze komfortowo. Tymczasem życie przechodzi przez różne fazy, nic nie jest wieczne i niezmienne – ani to co miłe, ani to co bolesne. I z tą świadomością łatwiej żyć i przechodzić przez trudne okresy. To, co się wokół nas dzieje, zawsze będzie wywoływało w nas jakieś odczucia, tak po prostu funkcjonujemy jako ludzie. Raz będziemy radośni, raz smutni i niekoniecznie mamy na to wpływ. Możemy być jednak odpowiedzialni za to, co zrobimy z tym smutkiem czy lękiem, niepokojem – czy zajmiemy się nim, czy przerzucimy na kogoś. Przy czym „zajęcie się” nie oznacza wyparcia, odsunięcia od siebie, ale zobaczenie tych trudnych dla nas stanów w pełni, zobaczenie co za nim stoi i czasami po prostu przyjęcia tego bez zmiany czegokolwiek.

Ludzie na Zachodzie często dążą, aby zarówno materialnie, jak i emocjonalnie, zapewnić sobie stabilność i co za tym idzie bezpieczeństwo oraz komfort. Jeszcze nigdy w historii ludzkości nie byliśmy w takiej sytuacji, aby móc wybierać wszystko, co dla nas istotne (szkoła, praca, partnerzy, miejsce zamieszkania, sposób spędzania wolnego czasu) według naszych preferencji. Co ciekawe, wcale nie zagwarantowało nam to szczęścia, a raczej nasiliło pogoń za nim i chęć złapania „raz na zawsze”. Okazuje się, że zadowolenie wewnętrzne wcale nie wzrasta wraz z dobrobytem. Kiedy zapewnimy sobie podstawowe potrzeby materialne, odzywa się inny rodzaj głodu i tęsknoty.

Jak w na tym tle rysuje się praktyka zen? Czym jest? Co zapewnia? Czy jest nam w ogóle potrzebna?

Zen pozwala zupełnie inaczej postrzegać naszą codzienność. Nie stawia sobie za cel zmianę życia, świata czy ludzi. Zen jest tylko i wyłącznie (a może właśnie aż?) ćwiczeniem obecności. Jeśli więc pod koniec sesshin zaczniemy zastanawiać się „jak przenieść ten zen, który dał mi teraz tyle spokoju i ukojenia w codzienność?” popatrzmy na to w ten sposób: nie można przenieść zen do codzienności, bo nie można przenieść obecności do codzienności. Ona zawsze tam – i jednocześnie tym – JEST! W zależności od okoliczności jesteśmy po prostu mniej lub bardziej obecni. I to wszystko.

Sesshin, jako intensywne ćwiczenie obecności w komfortowych okolicznościach odcięcia od nadmiaru bodźców zewnętrznych, pozwala nam być „bardziej” obecnym. Dzięki tym specyficznym warunkom jest nam łatwiej nie ulegać tak szybko i tak łatwo rozproszeniu. W zen od pewnego pułapu obecności mówimy o przebudzeniu, o doświadczeniu jedności bytu. Takie doświadczenie zwykle wiele w nas zmienia, może nawet nie tyle „w nas”, co w naszym postrzeganiu rzeczywistości. Rzeczywistość nadal jest taka jak była, ale nasze organizowanie się w niej staje się inne, bardziej elastyczne, więcej w nas akceptacji i otwartości na to, co się pojawia. Co wcale nie oznacza, że nie będziemy w pewnych okolicznościach smutni, zdenerwowani, rozczarowani i pełni złości. Wszystko nadal będzie „w zależności od”, ale my już nie będziemy „tym”. Trudno to doświadczenie opisać, ale ten smak czy aromat Pełni zostaje w nas i wówczas w trudnych momentach inaczej ustawiamy się względem wiatru życiu. Nawet jeśli nadal zdarza nam się o coś walczyć, to czujemy, że tak naprawdę nie ma o co. Siła naszego oporu względem życia stopniowo maleje. Przy naszej stale zmieniającej się w swej głębi i w odcieniach obecności, życie jest takie-jakie-jest i nie ma to nic wspólnego z naszymi preferencjami. Ono po prostu „żyje się”, płynie, a my w nim jesteśmy. Z czasem dostrzegamy, że JESTEŚMY nim. I to jest bardzo uwalniający stan.

Miejmy jednak świadomość, że przebudzenie, do którego wielu z nas tak usilnie dąży, nie jest osiągnięciem czegoś. Trening zen nigdy się nie kończy, a kto wie czy po przebudzeniu nie staje się nawet intensywniejszy. To doświadczenie wymaga stopniowej integracji z życiem, zrozumienia, że TO zawsze jest, że my zawsze TYM jesteśmy, a nie że my TO mamy. I mimo, że nadal pracujemy, wychowujemy dzieci, płacimy rachunki, jeździmy na wakacje, rozstajemy się bądź trwamy w związkach i rozwiązujemy codzienne problemy, to wszystko staje się jakby łatwiejsze. Jednak ta „łatwość” nie oznacza mniej kłopotów i mniejszą skalę trudności, ale płynięcie z nurtem rzeki zwanej życiem, a to zmienia jego jakość.

Popatrzmy jeszcze na kwestię połączenia zen z codziennością z innej perspektywy. Być może warto zaryzykować częstsze ćwiczenie, ale nie chodzi tutaj o siedzenie na poduszce w konkretnych porach. Mam na myśli przyjęcie pewnej postawy – postawy obecności. I znowu nie jest to kwestia woli tylko pogłębiania obecności: im bardziej jesteś obecny, tym bardziej jesteś w pełni, im bardziej jesteś w pełni, tym mniej potrzebujesz zmian, bo wszystko już JEST. Z czasem wzrasta w nas poczucie, że każdy moment życia jest świeży, że wszystko wciąż na nowo tworzy się.

Dzięki poszerzeniu obecności nie będziemy na co dzień aż tak zalewani przez emocje, zarówno te które określamy jako pozytywne, jak i te od których uciekamy. Dobrze obrazuje to pewna buddyjska przypowieść o tym, że inaczej smakuje łyżka soli rozpuszczona w filiżance wody, a inaczej ta rozpuszczona w stawie. Popatrzmy więc w ten sposób na nasze emocje – szczególnie te bolesne – oraz na obecność i przestrzeń w której wszystko JEST: dzięki treningowi zen, dzięki ćwiczeniu obecności, będziemy z czasem jak ten staw z łyżką soli. W pewnym momencie nawet jej nie poczujemy. Przyznacie, że to lepsza perspektywa niż być – nawet najbardziej elegancką i drogocenną- filiżanką z łyżką soli.

Jeśli wydaje nam się, że po sesshin zostanie w nas to, co zyskaliśmy w trakcie kilkudniowego treningu, to jesteśmy w błędzie. My ćwiczyliśmy przez te kilka dni bycie pustym, bycie bez myśli, oceniania i tworzenia koncepcji. Teraz, po powrocie do codzienności, miarą jakości naszego ćwiczenia nie będzie przeniesienie pustki i poczucia poszerzenia przestrzeni do życia, ale umiejętność powrotu do obecności w codziennym zgiełku i zobaczenia co się w nas – jako tej przestrzeni -pojawia i dzieje. Tak naprawdę chodzi tylko i wyłącznie o powracanie do tu i teraz, moment za momentem, z każdym oddechem do JESTEM. I to wystarczy. Spójrzmy też na ćwiczenie zen jak na ryzyko zostawienia wszystkiego takim-jakie-jest i zobaczenia co się wtedy stanie – w nas czy też na zewnątrz. Podejmijmy ryzyko pozostania otwartym na to, co się wydarzy lub też nie wydarzy. To się po prostu „przeżyje”.

Pamiętajmy więc, aby nie robić z zen kolejnego konceptu, kolejnego pomysłu na życie. Jeśli pójdziemy w tym kierunku, to automatycznie pojawi się konflikt między naszą codziennością, a praktyką zen. Tymczasem zen jest codziennością, czy nam się to podoba czy też nie, i to z wszystkim, co ona niesie. Zaryzykujmy więc doświadczenie tego, że to most płynie, nie woda.

__________________________

Najnowsza książka Alexandra „Wprowadzenie do ZEN. Historia-Praktyka-Współczesność” dostępna TUTAJ.

_________________________

A na koniec wpisu mamy niespodziankę. Zapraszamy do obejrzenia naszego jubileuszowego filmu nakręconego z okazji X Sesshin ZEN Linii Pusta Chmura w Polsce.

Komentarze dla Nasze koncepcje a życie

  1. Jacek D. pisze:

    …Tak naprawdę chodzi tylko i wyłącznie o powracanie do tu i teraz, moment za momentem , z każdym oddechem (spojrzeniem/patrzeniem, słyszeniem, czuciem) do JESTEM.I to wystarczy. …Przyjęcie postawy obecności. I znowu nie jest to kwestia woli tylko pogłębiania obecności….Umiejętność powrotu do obecności w codziennym zgiełku….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *