Czym jest medytacja w XXI wieku i co nas do niej prowadzi? Czy traktować ją jako formę terapii czy podkreślać, że nie taka jest jej funkcja? Czy współczesna praktyka zbliża ludzi do siebie czy raczej idzie w kierunku wzmacniania narcystycznych skłonności?

Co to znaczy, że medytacja jest „drogą ewakuacyjną” od sztywnych dogmatów? O tym wszystkim poczytacie z wywiadzie z Bogdanem Białkiem – psychologiem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Charaktery” oraz prezesem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego.

 

Dawid Sadulski: Jako, że mamy okazję rozmawiać tuż przed trzydniowym odosobnieniem, które organizujesz w ramach działalności Twojego Ośrodka Praktyk Kontemplatywnych i Dialogu Międzyreligijnego „Melete”, powiedz proszę czym jest dla Ciebie medytacja w XXI wieku?

Bogdan Białek: Współcześnie pojęcie medytacji rozmywa się. Owszem, dawni nauczyciele, nawet kilka pokoleń wstecz, wyrażali zgodę na pewnego rodzaju utylitarne podejście do medytacji. Chyba nawet roshi Suzuki powiedział kiedyś, że można medytacji używać także w psychoterapii, jeśli tylko ma się przekonanie, że może mieć to pozytywny skutek. Należy jednak pamiętać, że medytacja nie jest lekiem na całe zło, nie jest aspiryną. Nie taka jest jej funkcja.

Pamiętam pewną sytuację z japońskiego klasztoru, w którym spędziłem jakiś czas: opat przepędził człowieka, który chciał się przyłączyć do praktykujących. Byłem tym zaskoczony. Zainteresowało mnie, co się stało, podszedłem więc do tego mężczyzny, który streścił swoją rozmowę z prowadzącym klasztor. Okazało się, że człowiek ten przyszedł z szeregiem uzależnień, stwierdzoną depresją i szukał ratunku, miał nadzieję, że medytacja w klasztorze pomoże mu uporać się tym wszystkim. Tymczasem mnich powiedział: „Najpierw się wylecz, potem przyjdź siedzieć”. Jakby nie było to zaskakujące dla nas, to takie właśnie podejście do praktyki medytacyjnej było kiedyś normą.

 

DS: Trudno nie przyznać racji, że współcześnie medytacji wielu ludziom kojarzy się z wyciszeniem emocji, nawet samo powiedzenie „być jak mistrz zen” jest synonimem niezmąconego spokoju.

BB: W tej chwili trudno oprzeć się wrażeniu, że medytacja stała się dla wielu ludzi praktyką pomocniczą. Często to pojęcie jest używane wymiennie z terminem „mindfulness”, czyli praktyką uważności, a według mnie to nie jest to samo. Zdarza się, że praktyki mindfulness prowadzone są w miejscach i dla osób, które nie zostałyby nigdy nauczane przez dawnych mistrzów. Na przykład nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek z nurtu kontemplacji chrześcijańskiej, sufickiej czy kręgów buddyjskich zdecydował się uczyć medytacji snajperów. Tymczasem mindfulness aplikuje się także w tych kręgach. Tak rozumiana „medytacja”, która ma służyć do udoskonalania koncentracji, skupienia, by skuteczniej zabijać innych ludzi, jest dla mnie nie do przyjęcia! Tak samo bywa z praktyką mindfulness w korporacjach, gdzie szefostwo ma nadzieję, że dzięki medytacji pracownicy będą pracować wydajniej, co oczywiście przełoży się na zysk dla firmy. Medytacja, która staje się sposobem większej eksploatacji ludzi i ma prowadzić do zwiększenia ich mocy przerobowych, budzi mój sprzeciw. To są zupełnie inne rzeczywistości. Mam także wrażenie, że medytacja rozumiana jako mindfulness, stała się pewnym narzędziem ekonomicznym, politycznym nawet, ale także, że doskonale wpisuje się w nurt narcystyczny kultury XXI wieku, czyli służy kulturze skoncentrowanej na sobie samej. Niektórzy ludzie zaczęli wręcz postrzegać odosobnienia jako kliniki leczenia neuroz, sposoby na wyciszenie trudnych emocji. Tutaj mam wątpliwości czy nie za daleko odeszliśmy od źródła.

 

DS: Nie sądzisz, że może to być naturalny etap rozwoju tych praktyk, szczególnie na Zachodzie? Może formuła, jaka kojarzy się ze Wschodem, wyczerpała się na Zachodzie i stąd takie przeobrażenie?

BB: Owszem, może tak się po prostu dzieje, może taki jest kierunek życia … Mam takie refleksje, kiedy widzę, że medytacja staje się metodą terapeutyczną, techniką okiełznania własnego „ja”. Być może, gdybyśmy to bardziej zgłębili, to okazałoby się, że kiedyś też tak było, ale obecnie jest to po prostu wyraźniejsze. Przyznaję jednak, że trudno mi teraz postawić granicę między tym, co duchowe, a tym co psychiczne w medytacji. W efekcie trudno stwierdzić, gdzie mamy kłopot natury duchowej, a gdzie jest po prostu nieład psychiczny, który generuje kłopot duchowy.

 

DS: A jaka jest według Ciebie motywacja ludzi do praktyki? Ten nieład psychiczny, cierpienie wewnętrzne?

BB: Oczywiście przyglądam się także temu, z jak różnymi motywacjami wchodzą ludzie w medytację i jak wielką niewiadomą jest ta duchowa podróż bezdrożną drogą. Nikt przecież nie wie jak to się dzieje, że niektórzy siedzą 30 lat w odosobnieniu i nic się im nie wydarza, a niektórzy już po krótkiej praktyce mają mocne doświadczenie wglądu.

 

DS: Mówi się, że zen, który narodził się w Chinach i zniknął stamtąd, przeżywa teraz rozkwit na Zachodzie, ale wróci do Chin. Wróci jednak wzbogacony o aspekty psychologii zachodniej. Jak Ty, jako psycholog i redaktor naczelny Charakterów, na to patrzysz? Czy potwierdzasz, że psychologia jest ważnym elementem tworzenia się współcześnie relacji nauczyciel-mistrz?

BB: No cóż, przede wszystkim ja nie jestem nauczycielem i nie zapowiada się, abym nim został. Nie mam więc doświadczenia wchodzenia w relacje uczeń-nauczyciel, nie wiem więc czy ten aspekt psychologiczny, o którym wspominasz, rzeczywiście jest tak potrzebny. To dla mnie teoretyczne problemy, ale przyznaję, ciekawe. Być może osobowość zachodniego adepta rzeczywiście wymaga innego podejścia. Kultura Zachodu podsyca indywidualność, czasami wręcz karmi narcyzm, co z pewnością znajduje swoje odbicie w medytacji.

 

DS: Wspomniałeś, że motywacje praktykujących bywają przeróżne. W takim razie co było powodem, że zacząłeś siedzieć?

BB: Moje pierwsze spotkanie z medytacja przypada na około 1974 rok, czyli moment kiedy w Polsce pojawiła się kontrkultura, zaczęły docierać myśli, nurty i koncepty ze Wschodu, kompletnie różne od naszej ówczesnej rzeczywistości. To wtedy zetknąłem się z podejściem Gestalt, psychologią humanistyczną, analizą transakcyjną i pismami buddyjskimi. Wraz z tym wszystkim przyszła także medytacja transcendentalna, zwana skrótem TM.
Patrząc teraz, z perspektywy tych kilku dekad, widzę wyraźnie, że była to pewnego rodzaju alternatywa dla rodzącego się społeczeństwa konsumpcyjnego. Nie miałem raczej zapędów ku dorabianiu się, ale możliwe, że przed wejściem w ten nurt uratowała mnie właśnie medytacja. Zarabiałem wtedy niewiele, zwykle pisaniem, były to moje pierwsze szlify dziennikarskie. Jako młody człowiek całe studia przechodziłem w polskich dżinsach marki Odra i jednej koszuli, a wakacje spędzałem nie na Zachodzie zarabiając na sprzęt muzyczny, ale w szpitalach psychiatrycznych jako wolontariusz. Medytacja otwierała mnie wtedy na drugiego człowieka. Dzięki tym praktykom rozwijała się moja empatia, a z kolei dzięki temu wpuszczano mnie na oddziały psychiatryczne uważane za wyjątkowo trudne. Miałem możliwość pracy z pacjentami psychotycznymi, których inni obawiali się. Ufano mi, w moją intuicję. Nie było we mnie lęku przed tzw. „ciężkimi przypadkami”, nie bałem się mroczności, szaleństwa. Teraz, po tylu latach od tamtych doświadczeń, uważam, że zawdzięczałem to medytacji, nawet jeśli wtedy tak tego nie określałem, nie byłem tego świadomy. Ta empatia, wewnętrzny spokój i otwarcie na drugiego człowieka możliwe było dzięki wewnętrznemu zatrzymaniu, koncentracji na oddechu. Otwierało mnie to także na osobiste, bardzo trudne, doświadczenia.

 

DS: Właśnie! Wspominałeś kiedyś o epizodzie bycia bezdomnym. To był świadomy wybór, rodzaj eksperymentu, aby zobaczyć „jak to jest?”?

BB: Tak, przez rok byłem bezdomny – w pewnym stopniu z wyboru. Nie potrafię teraz tego wyjaśnić. Nie była to na pewno zaplanowana decyzja, a raczej efekt moich zaniedbań w staraniach o kwaterę w kolejnym roku akademickim. Byłem wtedy tak zajęty pracą w szpitalu, że nie zatroszczyłem się o mieszkanie na kolejny roku studiów. Nocowałem więc u znajomych, w końcu wylądowałem na ulicy, spałem też w kościołach. To było naprawdę ciekawe doświadczenie braku stabilności zewnętrznej, ale paradoksalnie z czasem przyniosło mi poczucie głębokiej stabilności wewnętrznej, ugruntowania emocjonalnego.

 

DS: Bezdomność kojarzy się także z głodem …

BB: Owszem, to także było moim doświadczeniem. Do tej pory pamiętam, jak siedziałem na ławce krakowskich Plant. Byłem już bardzo wychudzony, szukałem w kieszeniach zdecydowanie za dużego płaszcza czegoś do jedzenia i nagle wyciągnąłem z kieszeni 100 zł. Kupiłem wtedy suchary i jednego papierosa. A na tej ławce usiadłem dla medytacji, bo nie miałem innego miejsca do praktyki.

 

DS: Możesz to rozwinąć? Medytacja pomagała Ci przetrwać brak domu, głód? Chodziło o nadzieję?

BB: Nie do końca … Później, już w dojrzałym życiu, kiedy także miewałem dramatyczne zwroty, na przykład straciłem dom, pieniądze i rodzinę i także przechodziłem przez ten okres bez szwanku. Po prostu siadałem do medytacji. Chodziło o to by nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie podejmować ważnych decyzji w stanie dezorientacji i wzburzenia, Mówiłem sobie wprost „nie wiem co się ze mną dzieje, nie wiem dokąd pójść”, „nie wiem kim jestem”, „nie wiem”. Po prostu byłem w tym, co wtedy było, nie wymyślałem nic, tylko patrzyłem jak się otwiera przestrzeń, co się w tej przestrzeni umysłu i serca pojawia.

 

DS: Czym w takim razie było to „pojawienie się”? Czy to rodzaj intuicji?

BB: Nie mam pojęcia, po prostu nagle pojawiało się rozwiązanie, wiedziałem co zrobić właśnie teraz. Z tych różnych trudnych okresów pamiętam doskonale ten wewnętrzny spokój, coś na kształt nadziei, pewności, że to, co jest teraz, zmieni się – na lepiej albo gorzej, ale w sposób najbardziej właściwy dla mnie. Miałem zaufanie do swojej praktyki, ufność do życia. Po prostu czekałem na to, co pojawi się.

 

DS: Takie „bycie” jest dla wielu z nas trudne, wydaje nam się, że siedzenie w zazen, medytacja czegoś wymaga, że to nie jest tak, że sobie siedzimy, tylko my coś robimy- medytujemy.

BB: Kiedy prowadzę medytację, to lubię przerwać ją, mówiąc: „nie medytuj, siedź po prostu”. Niektórzy mówią, że te słowa są dla nich najprostszą instrukcją medytacji. I tak jest: po prostu siedzieć i oddychać. Oczywiście można początkowo w różny sposób radzić z „małpami umysłu”. Ja, zaczynając praktykę, liczyłem po prostu oddechy. Powoli, początkowo bez nauczyciela, dochodziłem do tego jak siedzieć. Dopiero, kiedy w latach 80 zaczęły pokazywać się jako samizdaty pierwsze książki buddyjskie, mogłem skonfrontować te swoje „techniki” z naukami mistrzów. I wtedy zobaczyłem, jak jest mi bliska ta praktyka.

 

DS: Czy na Twojej liście powodów, dla których warto medytować, było unikanie cierpienia?

BB: Nie, raczej nie. Owszem wiedziałem, że źródłem cierpienia jest ludzka pogoń za szczęściem, ale mi było to obce. Być może nałożyły się na to moje wczesne doświadczenia życiowe, a potem w szpitalach psychiatrycznych napatrzyłem się na takie pokłady cierpienia, odrzucenia, poniżenia, że nie mieściło mi się w głowie jak można myśleć o własnym szczęściu skoro wokół jest tyle bólu. Szczęście w kategoriach zewnętrznych nie istniało dla mnie. Lubiłem powiedzenie młodego Marksa – „szczęście to ideał świń”. Byłem radykalny. Od wieku kilkunastu lat wracała do mnie jak fala biblijna perykopa o talentach. Śniło mi się , że marnuję życie, że nie wykorzystuję ofiarowanych mi talentów. To, co mi doskwierało, to raczej pytanie czy żyję według tego, jakim stworzył mnie Bóg.

 

DS: A lęk? Czy podczas praktyki, odosobnień zbliżyłeś się do niego na tyle, by poczuć czym jest słynna „śmierć na poduszce’?

BB: W tych moich nieregularnych praktykach były i takie momenty, kiedy zbliżałem się do lęku, o który pytasz. Było wtedy trudno, bardzo ciężko, ponieważ praktykowałem samotnie, bez grupy, bez wsparcia nauczyciela. Kiedy zbliżałem się do ogromnej rozpaczy, nie potrafiłem przy niej pozostać. To raczej ona zbliżała się do mnie, a ja uciekałem wtedy. Nie potrafiłem wykonać tego kroku „ku niej”. Wtedy przerywałem praktykę, bo nie było nikogo, kto by mi pomógł. Potrzebowałem lat, aby przez to przejść, szukałem możliwości systematycznej praktyki. Wtedy też odkryłem bogactwo praktyki w chrześcijaństwie, np. teologię apofatyczną, mistrza Eckhart i podobnych mu mistyków nadreńskich, którzy mówili to samo, co mistrzowie zen, ale innym językiem, mi bliższym. Wtedy upewniłem się, że to jest droga dla mnie.

 

DS: Wróćmy jeszcze do tematu medytacji. Powiedz jak postrzegasz medytację w chrześcijaństwie?

BB: Prawdę mówiąc nie lubię dzielić medytacji na chrześcijańską i niechrześcijańską. Jestem organizatorem odosobnień medytacyjnych międzywyznaniowych czerpiących z tradycji judaistycznej, sufickiej, jak i buddyjskiej. Bardzo cenię sobie spotkania z nauczycielami medytacji, którzy są jednocześnie katolickimi duchownymi, jak i mistrzami zen, na przykład jezuita Robert Kennedy, czy także jezuita Stefan Bauberger, z którym w ubiegłym roku rozpocząłem systematyczną współpracę.

Te doświadczenia przekonały mnie, że medytacja jako praktyka kontemplatywna jest poza wszelką religią. My tylko posługujemy się pewnymi figurami zapożyczonymi z poszczególnych tradycji i systemów religijnych. Wszystko po to, aby nazwać znanym sobie językiem to, co wspólne, czyli doświadczenie Rzeczywistego. Bez względu na to czy będziemy odwoływać się do tradycji chrześcijańskiej, do Ewangelii czy do pism poszczególnych mistyków, teologów, a w sufiźmie do mistyków muzułmańskich jak Rumi, to i tak mówimy o tym samym. Mówimy o doświadczeniu Jedni. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest jakaś uniwersalna religia, ale chcę podkreślić, że jest uniwersalne doświadczenie.

Bliski jest mi Thomas Merton – ksiądz katolicki, trapista, który był zafascynowany bogactwem duchowym religii Wschodu. Merton cenił także, co podkreślał, to czego uczył się od ateistów. Podkreślał, że najważniejszy jest po prostu człowiek. Podobnie jak teraz papież Franciszek, Merton mówił, że to, co nas uratuje, to humanizm.

 

DS: Ciekawe! Jak byś to podsumował, tę nadrzędną pozycję człowieka?

BB: Wdaje mi się, że wszelkie doświadczenie duchowe, praktyka kontemplatywna, poszukiwania duchowe, jeśli nie prowadzą do spotkania z drugim człowiekiem, to niestety, ale prowadzą na manowce.

 

DS: Mam wrażenie, że tak rozumiana medytacja może być drogą na spotkanie się ze sobą samym, poprzez spotkanie z innym człowiekiem?

BB: Tak, medytacja jest taką wygodną ścieżką, a nawet więcej – jest jak autostrada, która prowadzi do zobaczenia „jak jest”, ostatecznie prowadzi nas do codziennego życia. Być może jest uzasadnione twierdzenie, to, co religia dzieli, to medytacja zszywa na nowo, a język ciszy jest wspólny, uniwersalny. W tej ciszy mogą być wszyscy, po prostu oddychają razem i to wystarczy by być.

 

DS: Brzmi intrygująco i bardzo trafia! Mógłbyś podać jakiś przykład spoza praktyki, kiedy oddech, cisza pozwoliły Ci poczuć drugiego człowieka?

BB: Pracowałem kiedyś z alkoholikami, była to połowa lat 80, a więc początki systematycznej i profesjonalnej pracy z osobami uzależnionymi. Polscy terapeuci dopiero się tego uczyli, przywożono nowinki i techniki ze Stanów. Jednocześnie, pracując z alkoholikami, szkoliliśmy psychiatrów i psychologów do takiej pracy. Naprawdę ciężko było wtedy przekonać ich i wszystkich wokół, że to są chorzy, cierpiący ludzie, którzy potrzebują pomocy, a nie potępienia.

Miałem w jednej z prowadzonych przez siebie grupie człowieka uzależnionego, który był bardzo arogancki, ironicznie nastawiony do wszystkiego. Zdecydowanie była to osoba destrukcyjna dla otoczenia, ale ja widziałem w nim przede wszystkim pokłady cierpienia. Kiedyś podczas sesji grupowej zacząłem wsłuchiwać się w niego i kilka razy usłyszałem dziwny dźwięk z płuc, który kojarzył mi się z zatrzymanym płaczem. Poprosiłem, aby położył się, co nie było oczywiście łatwe, ponieważ on wszystko kwestionował, buntował się. Ale w końcu się położył a ja usiadłem obok niego, wsłuchałem się w jego oddech i zacząłem razem z nim oddychać. Najpierw jego płytkim urywanym oddechem, a następnie, gdy złapałem rytm, zaczęliśmy oddychać razem – teraz już głęboko, spokojnie, miarowo. Mężczyzna wyciszył się, trwało to około 15 min. Kiedy skończyłem, odłączyłem się od wspólnego rytmu, zostawiłem go samego – on nadal miarowo, spokojnie oddychał. Grupa była jak zaczarowana, a on wstał z inną twarzą, rozjaśnioną, spokojną. To wszystko wydarzyło się bez słowa, w ciszy. Oczywiście, nie było tutaj sceny jak z baśni, że za sprawą czarodziejskiej różdżki, stał się innym człowiekiem. Na pewno jednak doświadczył czegoś ważnego, głębokiego, tego chociażby, że może być inaczej, że on może być w inny, nie destrukcyjny dla siebie i innych sposób i jestem przekonany, że to zostało mu w pamięci, że miał już za czym tęsknić – za sobą bez strachu, obaw, złości i agresji.

Wracając do spotkań międzyreligijnych, kiedy siadamy wszyscy i w milczeniu oddychamy, to tworzy się naprawdę nowa jakość, tworzymy się jako wspólnota, a jednocześnie jako każdy z nas będąc elementem tej wspólnoty i jako ktoś odrębny, jako jednostka.

 

DS: Doskonale podkreśliłeś to, że medytacja, cisza łączą …

BB: Kiedyś, pewien nauczyciel medytacji, a jednocześnie ksiądz, który w swojej prywatnej przestrzeni miał na ołtarzyku i Jezusa, i Buddę, zapytany przez mnie „kim jesteś: chrześcijaninem czy buddystą”, odpowiedział: „i jednym i drugim”. Spotkałem też księdza, z którym próbowałem porozmawiać na te i inne złożone tematy, a on mi po chwili ciszy odpowiedział – ja jestem prostym księdzem, ja nic nie wiem.

Będziemy coraz częściej uciekać od sztywnych dogmatów, a drogą ewakuacyjną będzie medytacja kontemplatywna, zresztą zawsze nią była …

 

DS: I niech te słowa będą podsumowaniem naszej rozmowy, za którą bardzo Ci dziękuję!

 

Rozmawiał: Dawid Sadulski

Zredagowała: Agnieszka Bonar

 

________________

Ośrodek „Melete” zaprasza na odosobnienia medytacyjne w 2019 roku. Szczegóły TUTAJ

________________

Bogdan Białek – założyciel, wydawca i redaktor naczelny miesięcznika „Charaktery”, prezes Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, założyciel Instytutu Kultury Spotkania i Dialogu w Kielcach, założyciel i dyrektor Ośrodka Praktyk Kontemplatywnych i Dialogu Międzyreligijnego „Melete”. Inicjator i organizator licznych spotkań na temat relacji polsko-żydowskich oraz chrześcijańsko-żydowskich.

Organizator wielu spotkań w duchu dialogu międzyreligijnego oraz wspólnych odosobnień medytacyjnych chrześcijan z buddystami, muzułmanami i Żydami. Był koordynatorem na Europę Wschodnią Światowej Wspólnoty Medytacji Chrześcijańskiej (WCCM), a także przez trzy kadencje współprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Praktykował medytację m.in. w Japonii oraz w klasztorach na Górze Atos.

W 1978 ukończył psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W 1994 był stypendystą German Marshall Fund na uniwersytecie Duke w USA. Jest absolwentem Studium Duchowości Papieskiego Wydziału Teologicznego „Bobolanum” w Warszawie, oraz Studium „Uważność i Współczucie” Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Żonaty, ma jednego syna, mieszka w Kielcach.

2 komentarzy dla Medytacja – cisza, która łączy. Wywiad z Bogdanem Białkiem

  1. O.K. pisze:

    Skoro mistycy nadreńscy mówili innym językiem niż mistrzowie zen, skąd wiadomo, że mówili to samo?

  2. Alexander Poraj Żakiej pisze:

    Oczywiście, że tego tak naprawdę nie wiadomo, nikt z nas nie może mieć 100% pewności.
    Żadne doświadczenie nie jest takie same. Jedynie po linkach słów możemy domyśleć się, że opisują coś podobnego.
    Określenie „to samo” jest tutaj pewnego rodzaju uproszczeniem.

Skomentuj Alexander Poraj Żakiej Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *