Być może to zaskakujące, ale pisząc o zazen, można odwołać się także do – większości z nas doskonale znanego – stanu zakochania. Co więcej, fakt, że stan ten mamy mniej więcej oswojony powoduje, że zazen przestaje być dla nas egzotycznym doświadczeniem. Możemy dzięki temu poczuć wyraźniej, co to znaczy po prostu być, całym sobą, tylko to. Czy tych wspólnych elementów jest więcej? Przekonamy się.

 

A kiedy zasypiamy, we śnie widzimy rozstanie.
Ale to dobry sen, ale to dobry sen,
bo się budzimy z niego.
/Wisława Szymborska, Zakochani/

Wiosna właśnie zawitała i wielu z nas także w tym roku nie ominie stan zakochania 😉 Wykorzystajmy więc te pierwsze wiosenne dni do przyjrzenia się na czym polega fenomen zakochania, a jednocześnie zatrzymajmy się dłużej przy tym, czym jest zazen. Być może dzięki temu inaczej spojrzymy na sen z wiersza Szymborskiej, uświadomimy sobie czym może być rozstanie i dlaczego warto (prze)budzić się …

Stan zakochania jest bardzo ciekawy, bowiem nagle w szarej rzeczywistości zaczynamy postrzegać wszystko inaczej: jest bardziej kolorowo, zmysłowo, przyjaźniej, pojawia się otwartość na innych ludzi, a życie nabiera innej jakości. Tak nagle. Cóż takiego się wtedy dzieje?

Wydaje nam się, że ta spektakularna zmiana jest związana z pojawieniem się innej osoby – oczywiście bardzo konkretnej! Jednak, gdyby było to prawdą, to takie postrzeganie świata zostałoby nam na dłużej. Tymczasem doświadczenie pokazuje, że stan zakochania prędzej czy później mija, mimo że ta konkretna osoba jest przy nas nadal. I niekoniecznie nas to wtedy cieszy 😉 Już teraz widać, że wcale nie chodzi o fizyczną obecność kogoś, ale o to, co pojawia się w nas pod wpływem kontaktu z nią.

Zostawmy więc na chwilę obiekty naszych westchnień, bo być może już czujecie, że wcale nie o nie tutaj chodzi, i przyjrzyjmy się samemu stanowi zakochania. Zobaczmy dokładnie, co się wtedy z nami dzieje. A więc: jesteśmy bardziej obecni, więcej i głębiej czujemy, widzimy, przeżywamy, jesteśmy skupieni na tu i teraz, mniej zajmujemy się przeszłością (nagle nie pamiętamy poprzednich zawodów miłosnych) oraz nie uciekamy w przeszłość (nie dopuszczamy myśli, że ten stan zauroczenia może minąć). Drugi fenomen polega na delektowaniu się wówczas pewnego rodzaju pełnią, której doświadczamy.

Ten stan bycia zakochanym sam w sobie jest dla nas wystarczający. Nagle nie musimy zmieniać domu, pracy czy wyjeżdżać na wakacje. Jest dobrze tak, jak jest. Oczywiście automatycznie łączymy to z pojawieniem się konkretnej osoby, ale nie musi ona być fizycznie przy nas obecna. Już samo czekanie na spotkanie jest przyjemne. Pomijam teraz sytuacje, kiedy nasze trudne doświadczenia z przeszłości czy traumy z dzieciństwa powodują, że chęć bliskości wynikająca z zakochania wiąże się automatycznie z zazdrością, lękiem przed porzuceniem oraz wywołuje w nas silną potrzebę posiadania kogoś na wyłączność.

Ta zmiana, która pojawia się w nas, jest zauważalna także dla innych, bowiem jesteśmy wtedy w nieco odmiennym stanie energetycznym. To widać i czuć w kontakcie z nami: jesteśmy mniej napięci, bardziej otwarci, rozluźnieni. Zwykle w codzienności mamy te „składniki” rozdzielone. Owszem, zdarza się nam być rozluźnionymi, ale nie jesteśmy wtedy obecni, ale senni, rozkojarzeni. Taka „kompozycja” poczucia luzu w ciele i jednocześnie zdolności jasnego widzenia wszystkiego, co jest, rzadko zdarza się w codzienności. To prawda, że czasami podobny stan pełni, czyli uczucia, że mamy wszystko co nam potrzeba, albo że to co mamy jest wystarczające i satysfakcjonujące, pojawia się także podczas urlopu albo w pięknym miejscu, otoczeniu, wnętrzu. Wtedy, w tym wewnętrznym rozluźnieniu, czujemy się bardzo połączeni z tym, co na zewnątrz. Jednak i w takiej sytuacji łączymy te odczucia – obecności i pełni – z wyjątkowymi warunkami.

Wracając teraz do zen: te trzy czynniki, czyli rozluźnienie, obecność i poczucie pełni mają według mnie wiele wspólnego właśnie z zazen. Oczywiście stan zakochania przeżywany jest przez nas nie tylko poprzez umysł, ale cała nasza fizyczność poprzez szereg zmian hormonalnych reaguje na to, co się dzieje. Jednak odłóżmy teraz na bok tę część i zostańmy tylko przy tych odczuciach, które nie są aż tak wyraźnie związane z ciałem, aczkolwiek te zwykle bywają przyjemne 😉

To, co ćwiczymy podczas zazen, to stan obecności, rozluźnienia oraz pełni, której być może początkowo jeszcze nie uświadamiamy sobie. Popatrzmy teraz w ten sposób: jeżeli byśmy ćwiczyli zen i to ćwiczenie byłoby czymś w rodzaju „wehikułu do przebudzenia”, to musielibyśmy wyjść z założenia, że stanu przebudzenia jeszcze nie ma, że jest to coś poza nami. Jednak, co to byłaby za pełnia, jeśli byłaby ograniczona, czyli istniałaby przez jakiś czas bez nas, skoro wykluczałaby nas w tym momencie? Nie byłaby wówczas pełnią!

Często podchodzimy do ćwiczenia zen z nastawieniem „u mnie nic się nie dzieje”. W takim razie automatycznie pojawia się chęć, aby „coś się zadziało”, czyli staramy się to „coś” osiągnąć. I co gorsza – mamy pomysł jak to „coś” ma wyglądać! Robimy wtedy różne rzeczy: myślimy że czegoś nie mamy, spinamy się, aby to coś zdobyć, wymyślamy jak to zrobić, szukamy tego u innych, myślimy, że się z nami podzielą. Wówczas, w tym stanie, zaczynamy np. częściej siedzieć na poduszce, staramy się robić coś lepiej, chociażby być „bardziej” przy oddechu. Zachowujemy się tak, jakby obecność była jakimś celem. Jeśli medytujemy z takim nastawieniem, to wykluczamy obecność i pełnię! Już na starcie.

Fenomen zazen polega na tym, że nie jest to ćwiczenie „czegoś po coś”. Jest to dosłownie ucieleśnianie tu i teraz, w tej chwili, w tej rzeczywistości, że w trakcie siedzenia jest siedzenie, a w trakcie chodzenia jest samo chodzenie. I to chwila po chwili. Zauważcie, że nie ma tutaj konstruktu „w trakcie siedzenia jestem siedzeniem”. Nie! Tutaj jest tylko siedzenie, a precyzyjniej: po prostu JEST. Nie ma kogoś, kto coś robi! Nie ma innej rzeczywistości, nie ma alternatywy do tego, co jest tu i teraz. Jest tylko JEST! Tymczasem nasz problem nie polega na tym, że my nie mamy dostępu do teraźniejszości, ale że my sobie coś innego pod tym pojęciem wyobrażamy. Co więcej, problemem jest to, że my sobie w ogóle coś wyobrażamy i nie doceniamy stanu JEST.

Podobnie dzieje się w związkach, i to bez względu na to czy jest to małżeństwo czy partnerstwo. Wciąż sobie wyobrażamy, że powinno być inaczej: bliżej, intymniej, częściej, z wyłączeniem innych czy właśnie bardziej otwarcie, na naszych zasadach a może według czyjejś inwencji. Byle nie tak, jak jest 😉 Nie potrafimy po prostu być w tym, co jest. Związki mają zaspokoić nasze różne potrzeby, mają wpasować się w naszą tożsamość, upewnić nas w tym, że nasze poczucie „ja jestem” jest trwałe i wyjątkowe. Podobnie zachowujemy się na poduszce i niemal przegapiamy Pełnię, która mimo to i tak JEST.

Każdy z nas czuje mniej lub bardziej wyraźnie w jaki sposób organizuje się w związkach. Jednak trudniej jest nam uchwycić to podczas zazen. Tymczasem na poduszce zwykle nie udaje nam się ucieleśniać Momentu, ponieważ wydaje nam się, że powinien być inny. Jaki? Po prostu inny. Albo owszem, czujemy jaki, tylko nie wiemy jak do tego dojść. Niektórzy są w tym czekaniu na przebudzenie pasywni i po prostu czekają, inni z kolei są aktywni i wciąż robią coś w tym kierunku, aby na to doświadczenie zasłużyć. Bardzo podobnie jak w związkach: albo czekam aż ktoś mnie pokocha, albo usilnie o to zabiegam.

Tymczasem ryzyko wejścia w zazen polega na tym, abyśmy przestali w końcu oddzielać się od tego, co jest. W jaki sposób to robimy? Poprzez myślenie, poprzez interpretowanie, ocenianie, wybieranie i porównywanie. To właśnie wtedy tworzy się „coś” i „ktoś”, kto myśli. Zazen jest dosłownie byciem w momencie zanim pojawi się myśl „ja-to”. Gdyby to się nie zadziało, wtedy rzeczywistość nie zostałaby rozbita. Wtedy byłoby tylko JEST!

Jednak ten proces dzieje się niezwykle szybko, a nas świadomie nie ma przy nim. Dlaczego? To proste: my jesteśmy wynikiem tego rozbicia! Ja i obserwator czegoś to tylko wytwory myśli. To niemal błędne koło i potrzeba naprawdę sporej obecności, aby wytrzymać ten moment nie wejścia w myślenie. Nie zadzieje się to z naszym świadomym udziałem, tutaj nie chodzi o to, że musimy tego chcieć – mocniej lub słabiej. I chyba pora na optymistyczną wiadomość: to stanie się wtedy, kiedy zajęci siedzeniem, byciem przy oddechu, zapomnimy o sobie, zapomnimy dosłownie wymyśleć siebie!

W Sutrze Serca przeczytamy:

Tak więc w pustce nie ma formy, wrażeń, myśli, woli i świadomości.
Nie ma oczu, uszu, nosa, języka, ciała, umysłu.
Nie ma kolorów, dźwięku, zapachu, smaku, dotyku, zjawisk.
Nie ma widzenia, ani świadomości. Nie ma złudzeń ani kresu złudzeń.
Nie ma starości i śmierci, ani kresu starości i śmierci. Nie ma cierpienia, przyczyny cierpienia, kresu cierpienia i drogi wyzwalającej z cierpienia.
Nie ma mądrości, ani osiągnięcia mądrości.

Kiedy więc będzie Pustka, nie będzie niczego, a więc i tego naszego „ja jestem”, a jednocześnie będzie wszystko, ale nie jako wypadkowa wielu form, wrażeń, myśli, stanów. Wtedy ucieleśni się to słynne buddyjskie stwierdzenie „Forma jest dokładnie pustką. Pustka jest dokładnie formą”. Ale ta Pustka już JEST.

Z kolei Tymoteusz Karpowicz ujął to krócej i być może te słowa zostaną z nami nieco dłużej:

nie przyglądaj się memu cieniowi –
zmyśliłem siebie
jestem zmyślony człowiek-
owoc nieistniejącego drzewa

Podczas zazen musimy „jedynie” zaryzykować zostawienie tego cienia, który już sam w sobie jest złudzeniem. Zostawienie myśli, analiz, porównań, tego co rzuca cień, który bierzemy moment za momentem za „ja”.

Określenie Bezbramna Brama, które często pojawia się w klasycznych tekstach zen, a czasami tłumaczone jest w buddyjskiej tradycji jako Brama do Pustki, wiele mówi o doświadczeniu przebudzenia. Coś jest i jednocześnie czegoś nie ma, coś jest „takie” i jednocześnie „nie-takie”. Tutaj właśnie chodzi o słynne „Nie-Coś”, „Nie Dwa”, czyli o JEST.

Oczywiście podczas całego życia jesteśmy nieustannie pchani ku innemu organizowaniu się. Pamiętajmy więc, że podczas treningu zen nie chodzi o to, abyśmy coś obiektywnego osiągnęli, dotarli do jakiegoś konkretnego punktu, jak to zwykle bywa w życiu. To iluzja i w ten sposób oddzielamy się od Jedności. Im bardziej chcemy przeżyć Jedność, tym bardziej ją dzielimy. Nie chodzi o to, abyśmy osiągnęli jakiś stan, ale abyśmy uświadomili sobie, że jesteśmy wytworem myśli, że jesteśmy „zmyśleni”, że jesteśmy zjawiskiem bez substancji. I że jest Pustka.

Tutaj warto przywołać określenie „duch początkującego”, które rozpowszechnił Shenry Suzuki:

Umysł początkującego jest pusty, wolny od przyzwyczajeń eksperta, gotów przyjmować i wątpić oraz otwarty na wszelkie możliwości. To taki umysł, który potrafi widzieć rzeczy, takimi, jakie są, który krok po kroku i w jednej chwili potrafi uzyskać wgląd w pierwotną naturę wszystkiego.

Jeszcze prościej ujął to Suzuki w innych słowach: Nie starając się być Buddą, jesteś Buddą. Oto jak osiągamy oświecenie.

Proste. Dlaczego w takim razie mimo usilnych starań nie wychodzi nam to? Poza tym, że same starania umacniają nas w rozróżnianiu i są sporą przeszkodą, to dodatkowo od dzieciństwa jesteśmy ćwiczeni w byciu tożsamością i potrzebujemy czasu, aby z tego nawyku wyjść albo inaczej: aby choć jeden raz nie wejść w rozróżnianie, w „zmyślanie siebie”, aby „być” zanim umysł zacznie działać.

I właśnie podczas zazen mamy szansę być w tak silnej obecności, że zapominamy rozbijać rzeczywistość, dzielić ją, oceniać. Owszem, to bardzo trudna postawa. Przedsmak tego możemy poczuć właśnie w stanie zakochania, kiedy wystarczy, że wszystko jest takie, jak było wcześniej, a my jesteśmy w Pełni. Jest nam obojętne to, co na zewnątrz, po prostu jesteśmy. Gdybyśmy w tej postawie siadali na poduszce, byłby to dobry początek praktyki. Słowo „obojętność” jest tutaj doskonale dopasowane: obojętny czyli „oboje jednym”, „tacy sami”, „nie różni”, „nie dwa” , po prostu będący Jednością.

Nawiązując znowu do związków: zamiast delektować się przestrzenią i pełnią stanu, którego doświadczamy, czepiamy się innej osoby, mówimy: przyjdź, zostań, bądź, nie rób tak, tylko inaczej. Oczywiście jest na to wytłumaczenie: chcemy w ten sposób pobudzić u siebie pewnego rodzaju uczucia, schwycić i mieć na stałe coś, co jej generuje, albo nawet się tak tylko wydaje. Mamy złudzenie, że poprzez posiadanie lub przywiązanie kogoś do siebie osiągniemy to. Przedziwne jest to, że w tym rozbiciu Jedności na „ja-ty” szukamy pewności i stałości.

I wracając do zazen: jest to stan, w którym ryzykujemy bycie tak bardzo obecnym, że jesteśmy jednym z oddechem i nie puszczamy go z naszego czucia. Całe ćwiczenie zazen można by więc podsumować: bądź przez dłuższy czas przy jednym, przy tym, co jest. I w życiu, i w zendo. To obojętne, gdzie to ćwiczysz. To wszystko jedno.

Owszem, na tzw. początkowym etapie praktyki – choć unika się takiego stopniowania w zen – mamy „ja” i mamy „oddech”. Nie ma jednak innego sposobu na początku praktyki jak zostać przy tej „instrukcji”. Oznacza to, że musimy zostać przy czuciu oddechu tak długo aż nasz umysł zmęczy się dzieleniem Całości na „ja” i „oddech”. I wtedy doświadczymy JEST. To tak, jakbyśmy w stanie zakochania nie patrzyli wciąż na tą drugą osobę jako na „kogoś drugiego” i nie oczekiwali, aby ta osoba była w końcu „jakaś” albo aby ta relacja była „jakaś”, najlepiej według naszego konceptu. Wtedy wystarczyłoby, abyśmy delektowali się tym, co jest: spacerem, rozmową, wspólnym śniadaniem, kawą. Identycznie jak na poduszce – wystarczy abyśmy byli tym co i tak już jest. To napięcie ku robieniu czegoś albo ku ucieczce od czegoś, ku poprawianiu, zmienianiu tylko odcina nas od czucia tego, co tu i teraz oraz automatycznie blokuje na Pełnię.

Doświadczenie Pełni czyli przebudzenie nie wywraca naszego życia do góry nogami, a jednocześnie wiele zmienia. Jednak nie w nim, ale w naszym organizowaniu się w tym, co życie niesie. To ważne doświadczenie. Zauważamy potem, że w codzienności takie chwile przebudzenia zdarzają się nam częściej niż mogłoby się wydawać. Nagle, niespodziewanie, kiedy jesteśmy przy czymś całym sobą, znika poczucie, że jestem „przy tym” i wtedy jest tylko to. Może to być słuchanie czegoś czy patrzenie na kogoś – i nagle TO jest. Czasami to szybkie spojrzenie przez okno, bez zwyczajowego rozdziału ja-okno-niebo-chmura. TO się dzieje cały czas, tylko nie zawsze to dostrzegamy.

I na zakończenie słowa Kalu Rinpocze na nadchodzący weekend:

Żyjecie w iluzji i skupiacie się na pozorach.
Nie wiecie co jest rzeczywistością.
Kiedy zdacie sobie z tego sprawę,
zobaczycie, że jesteście niczym.

Bycie niczym oznacza natomiast bycie wszystkim.
To wszystko.

 

Wystarczy tylko, aby obudzić się z tego snu, w którym śnimy o rozstaniach, rozłąkach, podziałach 😉 To bardzo uwalniające.

_____________________

Komentarze dla Co łączy zazen z zakochaniem?

  1. michalina pisze:

    ale fajnie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *