Częsty dylemat na ścieżce medytacyjnej, nie tylko w tradycji zen, dotyczy obchodzenia się z emocjami, które pojawiają się podczas praktyki. I nie chodzi tutaj zwykle o emocje wynikające z tego, co aktualnie dzieje się w naszym życiu, ale o te z przeszłości, a szczególnie z okresu dzieciństwa.

 

Pamięć nie jest niczym stałym: ani stabilną konstrukcją,
ani obrazem wyrytym w kamieniu.
Jest raczej jak domek z kart, niepewnie ustawiony
na ruchomych piaskach czasu, na łasce interpretacji i konfabulacji.
Pamięć jest procesem wiecznej rekonstrukcji i przypomina
niesforne, nieprzewidywalne elektrony z zasady
nieoznaczoności Heisenberga.
/Peter A.Levine/

 

W zależności od tego czy mamy za sobą proces terapii indywidualnej czy też nie, podchodzimy do tego specyficznego okresu życia z mniejszą lub większą świadomością, jednak zawsze z przekonaniem, że właśnie tutaj – w relacji z rodzicami, rodzeństwem, w rodzinnych systemach – tkwi tajemnica naszych problemów emocjonalnych. Robiąc krok dalej, zastanawiamy się czy wszystko to trzeba, i czy w ogóle można, przepracować, oraz jaki ma to realny wpływ na nasze życie, a więc także na praktykę zen.

To trudne pytanie, bo tak naprawdę dopiero od kilkudziesięciu lat zajmujemy się czymś takim jak nasza osobista przeszłość i relacje w rodzinie, tym jaki to miało i ma nadal na nas wpływ. Traumy, zranienia z dzieciństwa – to zupełnie nowe tematy. Patrząc na to z perspektyw osoby, która towarzyszy innym na ścieżce zen, zdaję sobie sprawę, że dawni mistrzowie, nie spotykali się z takimi zapytaniami, a praktyka ich uczniów nie była rozpatrywana przez pryzmat traum i zranień z przeszłości.

Z punktu widzenia zazen i ćwiczenia obecności także w codzienności zdajemy sobie sprawę, że przeszłość tak naprawdę nie istnieje, podobnie jak przyszłość. Jeżeli wspominamy coś, to trudno powiedzieć, abyśmy byli w stanie odwołać się do minionych wydarzeń w 100% dokładnie. My raczej tworzymy narrację, którą nazywamy przeszłością, dzieciństwem. Nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie tego, co się zadziało gdzieś tam kilkadziesiąt lat temu w pełni obiektywnie.

Mamy w pamięci, ale też w ciele, zapis tych doświadczeń zarówno z poziomu dziecka, jak i nakładamy interpretację i narrację dorosłej osoby. Winston Churchill powiedział trafnie, że nie ma nic prostszego od wspominania rzeczy, których się tak naprawdę już nie pamięta.

Potwierdzają to także wyniki neurobadań, które mówią wprost, że pamiętanie, wspominanie to ciągły proces rekonstrukcji, wybierania, dodawaniem usuwania i nawet przestawiania różnych strzępków informacji. Jak pokazują badania, robimy to nieświadomie po to, aby przetrwać, zaadaptować się do procesu życia. Do tego “przetrwać” jeszcze wrócimy.

Ta narracja, którą tworzymy odwołując się na przykład do dzieciństwa, jest czymś ciekawym, ponieważ jej zadaniem jest pomóc nam “ustawić się” dzisiaj w tym, co jest naszą rzeczywistością. My nie wspominamy dla samych wspomnień. Robimy to po to, aby wywołać w sobie pewne emocje i w ten sposób wpłynąć na swój nastrój. Naprawdę warto zwrócić uwagę, co “robią” nam te wspomnienia, po co ich potrzebujemy, po co nam taka właśnie, a nie inna narracja. I tutaj wraca słowo “przetrwać” z akapitu wyżej.

Osobiście stawiam duży znak zapytania przy stwierdzeniu, że dorośli ludzie są w stanie stanąć w centrum tamtych wydarzeń i ogarnąć jej z tamtej właśnie perspektywy. Nie, tak nie jest. My robimy to zawsze z tu i teraz, i być może ryzyko nieposiadania takiej świadomości jest przyczyną tego, że dopasowujemy i te wspomnienia, i to, co dzieje się tu i teraz pod to, czego potrzebujemy, aby poczuć się spokojnie, stabilniej, bezpieczniej, aby – i znowu wraca to słowo – przetrwać.

To, jaką funkcję dajemy pewnym spostrzeżeniom, odwoływaniu się do rodzinnych historii czy do doświadczeń z dzieciństwa bardzo dużo mówi o naszym sposobie “ustawienia się” w życiu. Czasami jest to dla nas wymówka, a czasami motywacja do działania, ale rzadko jest to pozbawione emocjonalnej korzyści. Mamy więc tendencję nie tyle do wspominania jeden do jednego przeszłości, ale do tworzenia złożonych narracji.

A to różnica. Wspomnienia są bowiem często narracją opartą na pewnych wątkach, które z pewnego względu są nam bliższe. I właśnie te “pewne względy” warto poznać. Dużo o nas mówią.

Pamiętajmy także, że jesteśmy istotami nawykowymi. Powielamy pewne schematy, na przykład rodzinne czy społeczne. Każdy z nas czuje jak trudno jest nam coś zmienić, zrezygnować z jakiegoś nawyku. Mamy wyraźną tendencję do powtarzania pewnych zachowań, wyborów szczególnie jeśli osadza nas to w danej społeczności, a szczególnie w rodzinie. Nieświadomie powielamy to, co w dzieciństwie pozwoliło nam być blisko opiekunów, czyli zachowujemy pewnego rodzaju lojalność względem społecznych czy rodzinnych zasad, przekonań. I znowu pojawia się przetrwanie.

Teraz pora na przyjrzenie się jak to się ma do emocji, narracji i naszej praktyki zazen?

Wyjdźmy od tego, że ważną rolą naszego umysłu jest stworzenie narracji w stosunku do tego, co oferują nam uczucia. W dorosłym wieku musimy na nowo uczyć się być przy tym, co czujemy, co wydarza się w nas cieleśnie, a nie automatycznie “opakowywać” to w myśli i koncepcje.

Jako dzieci zatracamy z czasem, w toku wychowania, zdolność doświadczania życia poza narracją. Zamiast doświadczać tego, co się dzieje: smutku, strachu, wstrętu, ale też radości, namiętności, pasji bezpośrednio czyli poprzez odczucie tych stanów czy emocji, od razu to nazywamy i wkładamy w konteksty. Potrafimy żonglować nazwami, nie będąc jednocześnie w kontakcie z tym, co nazywamy, czyli tym, co czujemy czy czego doświadczamy.

I tutaj warto zatrzymać się dłużej przy tym, co nazywamy uczuciami, a tym, co określiłem jako “czujemy” i “wydarza się w nas cieleśnie”. To spora różnica. Uczucia są pewną złożoną narracją, nakładką umysłu na to, co czujemy cieleśnie w danej konkretnej sytuacji. Uczucia to nie tylko realne somatyczne doznania, to także pewne obrazy i myśli, które pojawiają się w nas wskutek reakcji na to, co czujemy w konsekwencji pewnych zdarzeń.

Warto widzieć tę różnicę, ponieważ mówiąc “czuję strach” warto mieć świadomość czy sygnalizuję rzeczywiste doznania z ciała (ściśnięcie w brzuchu, brak oddechu, zatrzymanie ruchu) czy też określam w ten sposób całokształt reakcji, który pojawił się u mnie w reakcji na jakieś zdarzenie. I tutaj poza wspomnianymi odczuciami somatycznymi mogły dołączyć się myśli “to było zaskakujące, mówią że to bywa groźne” i dopiero wtedy umysł przykleja etykietę “strach”, a być może to wcale nie był strach, tylko zaskoczenie. Tymczasem etykieta “czuję strach” już nas ustawia i determinuje w określony sposób w danym momencie. Czasami zupełnie niepotrzebnie.

Właśnie to określam jako narracja. Zazen, prędzej czy później, boleśnie nas z tym konfrontuje. Zwykle wtedy, kiedy myślenie kończy się, a zaczyna się czucie, kiedy kończą się uczucia, a zaczyna bycie przy tym-co-jest. To nas nawet przeraża i oczywiście nasz umysł znajduje wiele sposobów na obejście tego lęku. Lęku przed nami samymi.

Jeśli funkcją naszego umysłu jest myślenie, czyli zdolności do tworzenia narracji, to z biegiem czasu staramy się tej narracji, w której wzrastaliśmy nadać sens, czyli włączyć ją w nurt czegoś większego. Co więcej, wydaje nam się, że istnieje podmiot nazywany “ja”, który tę narrację tworzy. I tutaj wchodzi na scenę postrzeganie buddyjskie, które pokazuje i – co ważne – daje narzędzie do doświadczenia, że to “ja” nie tworzy wcale narracji, tylko narracja i poczucie “ja jestem” powstają jednocześnie.

To ciekawe odkrycie, które stawia na głowie nasze podejście do medytacji: jeśli nasze “ja” nie istnieje bez narracji, tylko powstaje wspólnie z nią, to kto, co i czego tak naprawdę doświadcza podczas medytacji? A podczas upragnionego przebudzenia?

Ciekawe jest tutaj właśnie idea przebudzenia, która tak wielu z nas pociąga i która w różnych tradycjach duchowym bywa różnie postrzegana. Tak różnie, że czasami jest trudno znaleźć punkt wspólny. Patrząc na to z perspektyw zen, czyli wychodząc z założenia, że nasza jaźń jest częścią narracji, że nie istnieje sama z siebie oraz że my “tworzymy się” cały czas poprzez myślenie, zobaczmy, co dzieje się podczas zazen, kiedy strumień myśli ustaje?

Sporo osób patrzy na doświadczenie przebudzenia jak na bardzo romantyczne doznanie, na coś niesamowicie przyjemnego, coś na pewno zdecydowanie atrakcyjniejszego niż codzienność. Wchodząc z takim nastawieniem w praktykę zazen, czeka nas sporo konfrontacji z tymi romantycznymi wyobrażeniami. Przede wszystkim to nie jest tak, że podczas wglądu zostaje to poczucie “ja” i ono ma upragnione przeżycie, ale być może warto dopuścić, że to nie jest doświadczenie z poziomu “ja, moje”, bo wtedy znika wszystko. Dosłownie.

To może być zaskakujące, a nawet zniechęcające, bo patrząc na to z takiego punktu widzenia czy przebudzenie jest w ogóle czymś, co się nam zdarza? Jest to doskonale opisane w “Sutrze serca”:

Wszystkie dharmy są puste;
Nie pojawiają się ani nie znikają,
Nie są skalane ani czyste,
Nie zwiększają się ani nie zmniejszają.

Dlatego w pustce nie ma formy, odczuć,
Postrzeżeń, tendencji i świadomości.

Nie ma oczu, uszu, języka, ciała ani umysłu;
Nie ma barw, dźwięków, zapachów, smaków, dotyku
Ani przedmiotów umysłu;
Nie ma sfery wzroku
I dalej aż do sfery świadomości umysłu.

Nie ma niewiedzy ani kresu niewiedzy,
I dalej aż do starości i śmierci.
Nie ma też kresu starości i śmierci.

Nie ma cierpienia, jego przyczyny,
Jego unicestwienia i ścieżki;
Nie ma mądrości ani osiągania,
Ani niczego do osiągnięcia.

Zostawię Was więc z myślą, że w przebudzeniu znika poczucie “ja jestem”

Czy takie doświadczenie jest nadal atrakcyjne z punktu widzenia naszej tożsamości?

Jednocześnie prawdą jest, że przebudzenie uwalnia od cierpienia. I znowu “Sutra serca” ujmuje to dosłownie:

Bodhisattwa Awalokiteśwara,
Praktykując głęboko Pradżnię Paramitę,
Postrzega pustkę wszystkich pięciu skandh
I uwalnia się od wszelkiego cierpienia i niepokoju.

Wszelkiego. I to budzi zainteresowanie, a jednocześnie wiemy już, że nie doświadczamy tego z poziomu tożsamości. To właśnie składa się na fakt, że przebudzenie jest tak trudnym doświadczeniem, staniem do opisania. Trudnym, ponieważ nie przytrafia się “komuś”.

Mimo to wyzwolenie od narracji jest zbawienne, inaczej ustawia nas w życiu, pozwala przeżywać je inaczej, spokojniej, nadal z pragnieniami, ale bez cierpienia wynikającego z obawy, że tych pragnień nie zrealizujemy. Może nawet pozwala na satysfakcjonujące życie z pragnieniami przy świadomości, że nie ma drogi do ich realizacji. Wtedy to może stać się nieważne.

Wracając do naszej praktyki zazen, punkt ciężkości w zen leży w tym, abyśmy przebudzili się, czyli dokładniej doświadczyli, jak to jest z tym poczuciem “ja” w rzeczywistości. Chodzi o to, abyśmy zobaczyli czy rzeczywiście jesteśmy tym, co nam się wydaje.

I tutaj jest różnica między zazen, a innymi praktykami duchowymi, które deklarują, że pomagają coś nam osiągnąć. W zen tego nie ma, nie znajdziemy tutaj obietnic. Jest czyste doświadczenie “jak jest”. I tyle. Nawet nie ma gwarancji, że będzie to miało jakieś emocjonalne zabarwienie 😉

Po prostu JEST, a reszta to narracja.

 

____________________

Najnowsza książka Alexandra Poraj-Żakieja JEST*365. Inspirujące cytaty na każdy dzień dostępna jest już w SPRZEDAŻY w fundacyjnej księgarni -> TUTAJ

 

Komentarze dla Nasza tożsamość, czyli czym jest “pamiętanie siebie”

  1. Marco Brunello pisze:

    Próbując zadać pytanie o opuszczanie „ja jestem”, nie potrafię tego zrobić. Ponieważ jestem świadomy tego, że każde pytanie powstaje w miejscu, które nie potrafi znaleźć odpowiedzi.
    Jak więc powinienem „pytać”?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *