Ostatnio zastanawiałem się w kółko nad cytowany niżej słowami nieżyjącego już niemieckiego dziennikarza. Jak to się dzieje, że zwykle, w miarę spokojnej codzienności, żyjemy w przekonaniu, że mamy wpływ na życie, na nasze wybory i otoczenie. Dobrze, jeśli idzie to w parze z poczuciem odpowiedzialność za życie, a nie tylko zamyka się w poczuciu kontroli. To jednak osobny temat.

 

W samolocie, podczas silnych turbulencji, brakuje ateistów.
/Robert Lembke/

 

Jesteśmy oczywiście głęboko przekonani, że wyznaczamy sobie cele, a nasze życie polega po prostu na osiągnięciu celów, które sobie wyznaczyliśmy tak precyzyjnie, jak to tylko możliwe. I tego uczymy także nasze dzieci. Głosimy wszem i wobec, że skuteczność w osiąganiu celów i konsekwentne dążenie do tego jest miarą i gwarancją sukcesu.

Jeśli zostaniemy chwilę dłużej przy tych celach, to być może stracimy pewność, czy w dorosłym życiu te cele aby na pewno są nasze. Przecież proces wychowania, uspołeczniania, nasiąkania tradycją rodzinną zaczyna się tak wcześnie, że trudno tutaj mówić o czymś “naszym” i czymś świadomym.

Być może fakt wzięcia życia “we własne ręce”, zrobienia kroku “ku byciu szczęśliwym” już jest złudzeniem?

Aby skomplikować to jeszcze bardziej, zastanówmy się czym jest to, tak szeroko reklamowane, szczęście? Część z nas szybko odpowie, że osiągnięcie wyznaczonych celów jest tym szczęściem. I tutaj koło – koło złudzeń – zamyka się dość szybko, ale w naszym ludzkim życiu zajmuje to lata, a nawet dekady. Niektórzy z nas zostają w pewnym momencie z pytaniami: co to jest cel, co to jest szczęście, co to jest to “moje”?

Podejście do życia zakładające konieczność albo zasadność robienia planów, stawiania sobie kolejnych celów, sugeruje, że mamy kontrolę nad życiem. W takim razie co robimy, jeśli cele nie zostaną osiągnięte? Wtedy oczywiście szukamy winnego. W zależności od osobowości winni są „ci inni”, „te niesprzyjające okoliczności”, a czasem my sami. Czasami, aby ominąć przerzucenie winy na siebie, obarczamy nią życie, dzieciństwo, rodziców, partnerów, bo to przecież “przez nich” nam się nie udaje.

Teraz, kiedy pandemia zatrzymała nas wszystkich niemal równocześnie w miejscu, mamy okazję poczuć tę różnicę między “moim celem”, a kierunkiem życia.

Mogę uznać “no cóż, ja nic nie mogę, nic ode mnie nie zależy, nie warto starać się, planować”. Wtedy wchodzę w postawę dziecięco- magiczną, oddaję władzę, kontrolę czemuś, komuś, tłumaczę różne zmiany na świecie czy w życiu jakimiś bliżej nieokreślonymi celami, siłą wyższą. Jest we mnie wtedy mieszanka słabości, rezygnacji, strachu, ale i gniewu, że jest “nie po mojemu”. Trudno mi przy takiej postawie po prostu uznać, że jest, jak jest. To niby stan przeciwny do wspomnianej na początku wpisu postawy “będzie jak zaplanuję”, ale to nadal zamknięcie w kole złudzeń, że jest coś poza mną, co wpływa na życie.

Pisząc o tym, mam na myśli taki stan psychiczno-emocjonalny, w którym ​jestem ślepy na to, co się dzieje i jak się dzieje. Wtedy albo oddaję kontrolę bogom, siłom wyższym, albo sam daję sobie władzę ustawiania świata. Jednocześnie – w obu stanach – jestem podatny na różnorodne teorie, które przede wszystkim muszą spełniać jedno zadanie: pielęgnować stan odpowiednimi opowieściami. Niektórzy z nas nasiąkają wtedy teoriami spiskowymi, inni religijnymi czy ezoterycznymi, inni zamykają się w egocentryzmie i zawężają perspektywę, tracąc doświadczenie, że nic – absolutnie nic – nie istnieje samo z siebie, że jest tylko ciągła wymiana, transformacja, współtworzenie.

Zwykle wtedy – w tych obu stanach – łączy nas jedno, a mianowicie pogląd “chcę, aby było tak, jak ja chcę”. I wtedy wszystkie siły fizyczne, ziemskie i metafizyczne powinny mnie w tym wspierać. Jeśli tego nie zrobią, a ja nie dostanę tego, co chcę, uważam to za karę. I znowu trudno po prostu nam przyjąć, że “jest jak jest” i nie wartościować tego, uznać, że jest jakiś proces – ani dobry ani zły sam z siebie – i może on w ogóle nie ma sensu z naszego ludzkiego punktu widzenia, ale też nie jest żadną karą czy łagodniej – szansą, aby ludzie opamiętali się, że nie jest jakimś zaplanowanym z góry przez bogów przebiegunowaniem świadomości. On po prostu jest. I tyle, reszta to nasza ludzka narracja.

To, co w tym wszystkim jakoś nam umyka i nad czym za rzadko pochylamy się, to założenie, że być może tak naprawdę nie jesteśmy centrum wszechświata, że nie jesteśmy tutaj jacyś wyjątkowi, ważni, że świat nie kręci się wyłącznie wokół nas, naszych życzeń i naszych pomysłów.

Przez stosunkowo krótki czas – biorąc pod uwagę historię Ziemi – wiemy, że się w ogóle coś kręci, a już jako ludzkość dajemy sobie prawo do stawiania tez “jak, dlaczego, po co”.

Nieznaczne przebudzenie w tym kontekście może oznaczać, że staniemy się po prostu świadomi ogromnej tajemnicy świata i życia; że znów pozwolimy sobie czuć jak kruche i niestabilne jest nasze istnienie. Nie świat, nie życie, ale nasze indywidualne istnienie, to “ja”, to “moje”, które teraz podczas pandemii tak cierpi.

Może to okazja do przyzwyczajania się do faktu, że nie znaczymy aż tak wiele, jak byśmy chcieli?

 

________________

Najnowsza książka Alexandra Poraj-Żakieja JEST*365. Inspirujące cytaty na każdy dzień dostępna jest już w SPRZEDAŻY w fundacyjnej

księgarni -> TUTAJ

 

Komentarze dla Ile w rzeczywistości znaczysz?

  1. TE1 pisze:

    Jestem Światem, Jestem Bogiem, Jestem Początkiem i Końcem, nigdy się nie urodziłem i nigdy nie umrę a Ty Alexander mówisz, że kruche i niestabilne jest nasze istnienie.

    …………..
    podpis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *