Zapraszamy do lektury pierwszego tekstu z trzyczęściowego cyklu, w którym w kolejnych tygodniach przyjrzymy się praktyce zen. Popatrzymy jak odkrycia neurobadaczy oraz psychologów korelują z przekazem Buddy, który tuż po przebudzeniu miał powiedzieć, że nie istnieje ani “ja”, ani “moje”, ani “dla mnie”. Zatrzymamy się także nieco dłużej przy pojęciu cierpliwości, które doskonale oddaje istotę zen.
To, co nazywamy “ja”, to tylko wahadłowe drzwi,
Które poruszają się, kiedy wdychamy i wydychamy.
/Shunryu Suzuki/
W książce “Wprowadzenie do zen” (TUTAJ) Alexander pisał, że Zen był – i jest nadal – różnie wyrażany przez różnych nauczycieli w zależności od kultury, w jakiej nauczają, a jednocześnie przekaz ducha zen pozostaje niezmienny. I właśnie w tym cyklu chcielibyśmy zaprosić was do zatrzymania się przy tezie, że rozwój nauk, czy to neuronauk czy nauk społecznych i psychologii, może wspierać praktykę medytacji, jeśli tylko zadamy sobie trud nie odrzucania tego, czego nie rozumiemy, co nie jest zgodne z naszym konceptem i – przede wszystkim – zadamy sobie pytanie “czego szukam w tej praktyce?”. I szczerze na nie odpowiemy.
Praktyka zen, jak zresztą każda inna praktyka medytacji, jest pewnego rodzaju treningiem neuronalnym.
Słowa Buddy Bądźcie dla siebie sami światłem, były propozycją badań mentalnych czy umysłowych nad aspektami umysłu. Dzięki rozwojowi neuronauk widzimy, że obecnie umysł człowieka możemy zgłębiać także przez poznawanie procesów neuronalnych oraz że to wszystko się doskonale uzupełnia. O tak zwanej neurodharmie, czyli połączeniu starożytnych nauk i mądrości Wschodu z najnowszymi wynikami neurobadań, poczytacie nieco więcej w styczniowym wpisie Agnieszki (TUTAJ).
Dzięki wspomnianym neuronaukom możemy wejść w temat poznawania swojego umysłu czysto konceptualnie, a potem – lub jednocześnie z procesem intelektualnym – wejść w doświadczenie, czyli obserwację i praktykę z umysłem, do czego zachęcał Budda słowami: Polegajcie jedynie na sobie, nie odwołujcie się do żadnej innej nauki. Stopniowo wiedza może więc zostać zastąpiona, uzupełniona, poparta doświadczeniem, co wiele zmienia w naszym życiu.
Dla człowieka XXI wieku może być to właściwa ścieżka dzięki potrzebie nieco innej niż kiedyś motywacji.
Do pewnego momentu praktyka osób początkujących w zen jest właśnie treningiem neuronalnym: regularnym, systematycznym, osadzonym w pewnej formule i dającym przez to wymierne efekty w postaci wzrostu zdolności do samoregulacji, większej świadomości swoich stanów emocjonalnych, a co za tym idzie spokoju i opanowania. I nie są to jedynie subiektywne odczucia adeptów, ale wnioski z badań naukowych. Oczywiście nie dzieje się to natychmiast i wymaga czasu, ale badania potwierdzają, że oddech po oddechu, czy może bardziej – synapsa po synapsie, nasz mózg dzięki neuroplastyczności zmienia się. Jednak nie jest to esensja zen, ale temu przyjrzymy się w kolejnym wpisie.
Rick Hanson w książce “Siedem praktyk szczęścia” (TUTAJ) w przystępny sposób przedstawia zmiany, jakie zachodzą w naszym mózgu pod wpływem medytacji. Jak wykazano, już po trzech dniach, czyli krótkim odosobnieniu, okolice przedczołowe zaczynają lepiej kontrolować tylny zakręt obręczy, który wpływa na sieć stanu spoczynku. Sieć ta jest aktywna w chwilach, kiedy snujemy refleksje na własny temat, a więc także wówczas, gdy towarzyszą nam obawy i niepokoje typu “co oni o mnie myślą?”, “co jest ze mną nie tak?”.
Jak widać, aby nasza obsesja na własnym punkcie była nieco mniejsza, a więc i mniejsze było przywiązanie do poczucie “ja”, warto zadbać o to, aby zakręt tylny obręczy miał nieco większą kontrolę ze strony okolic przedczołowych. Brzmi niezrozumiale dla laika, ale prościej będzie jeśli zostaniemy przy tym, że badania potwierdzają, że zadzieje się to już po trzech dniach odosobnienia, czyli intensywniejszej praktyki.
Z kolei po kilku miesiącach regularnego treningu medytacji, zaobserwowano, że zyskuje na sile kontrola nad ciałem migdałowatym, które leży blisko centrum mózgu. Jego zadaniem jest nieustanne sprawdzanie czy jesteśmy bezpieczni. Chodzi tutaj o bezpieczeństwo nie tylko w sensie zagrożeń fizycznych, ale także emocjonalnych, czyli ciało migdałowate skanuje otoczenie, ludzi wokół, wyłapuje czy ktoś zwraca się do nas nieodpowiednim tonem głosu, ale też wówczas, kiedy wyrywa nas z pracy niespodziewany dzwonek do drzwi. W odpowiedzi na sygnał zagrożenia, ciało migdałowate aktywuje układ nerwowy i hormonalny i stara się nas chronić, m.in. poprzez wyrzut hormonu stresu, kortyzolu.
Niestety jego nadreaktywność bywa bardzo uciążliwa i ma negatywne konsekwencja dla zdrowia, także fizycznego. Jeśli więc po kilku miesiącach siedzenia na poduszce zyskujemy większy spokój i opanowanie, rzadziej pojawia się niepokój, to jest to zasługa właśnie tych procesów neuronalnych. Systematyczność i regularność tylko temu sprzyjają.
Kolejną zmianą – po kilku miesiącach medytacji – jest rozrost hipokampu, któremu zawdzięczamy między innymi zdolność do uczenia się w oparciu o własne doświadczenia. Co więcej, aktywność hipokampu uspokaja ciało migdałowate, a to z kolei oznacza, że w codziennej sytuacji zaleje nas mniej kortyzolu, który u wielu z nas bywa stale podniesiony, co ma oczywiście niebagatelny wpływ i na układ nerwowy i hormonalny.
Badając osoby zaangażowane w wieloletnią praktykę, obserwuje się wyraźne pogrubienie warstwy tkanki nerwowej w korze przedczołowej, a to przekłada się na wzrost sprawności funkcji wykonawczych np. planowania czy samokontroli. Rośnie też ilość tkanki nerwowej w wyspie, która odpowiada za naszą empatię i samoświadomość. Korzystne zmiany zaobserwowano także w przednim zakręcie obręczy, a więc nasza zdolność skupiania się i bycia wytrwałym również rośnie wraz z treningiem uważności. Dodatkowo ciało modzelowate, które łączy obie półkule mózgu ze sobą, poprawia integrację słowo-obraz, logika – intuicja.
Co w takim razie dzieje się w mózgu mnicha, u którego praktyka to nie tylko kilkugodzinny trening, ciągłe odosobnienia, ale wręcz styl życia? Badania wykazały, że dwadzieścia tysięcy godzin medytacji zostawia swój ślad w mózgu “w postaci” spokoju i akceptacji przed bolesnym doświadczeniem, szybkiego powrotu do równowagi, wzrostu zdolności uczenia się, zmiany z celowej samoregulacji w kierunku wzrostu naturalnego poczucia obecności i spokoju już nie tylko podczas medytacji, ale też w codziennym życiu. Jednak, jeśli przywiążemy się do tego konceptu, czyli zen jako praktyka bardzo mocno osadzi się nam w korzyściach, to ludzka tendencja do rozróżniania spokój-niepokój, chcę-nie chcę wzmocni się i wpadniemy w pułapkę, ale o tym w kolejnym wpisie z tego cyklu.
Chcielibyśmy jeszcze chwilę zatrzymać was przy wspomnianych na początku wpisu słowach Shunryu Suzuki o poczuciu “ja”, w których odwołuje się on do wahadłowych drzwi jako symbolu procesu tworzenia się tożsamości w cyklu otwarcie-zamknięcie. Cytat ten w połączeniu z neuroodkryciami może doskonale uzupełniać tradycyjne praktyki i czynić je bardziej zrozumiałymi współczesnym adeptom zen, a przez to poprawiać motywację do początkowej praktyki.
W jaki sposób?
A mianowicie wiele osób w pewnym momencie porzuca takie życzenia, potrzeby jak szczęście, zdrowie, a zostaje przy stabilności. Mówimy często “wystarczy mi jak będę stabilny, wtedy dam sobie z wszystkim radę”. Wydaje nam się niekiedy, że to dowód naszego postępu w praktyce oraz że wcale nie jesteśmy tacy wymagający względem życia. To słowo – stabilny – staje się kluczem, który, jak się okazuje, ma swoje podstawy także w nauce.
Naukowcy zbadali bowiem stabilność emocjonalną także z perspektyw fizjologicznej. Mówiąc “chcę być stabilny”, mam tak naprawdę na myśli proces, który toczy się w moim mózgu, a mianowicie stan, kiedy aktywność neurozwiązków pamięci roboczej, którą budują górne i zewnętrzne obszary kory przedczołowej, będzie stabilna, czyli zrównoważona. Dzieje się to dzięki specyficznego rodzaju furtce, która prowadzi do pamięci roboczej. Kiedy jest ona zamknięta, zajmujemy się jedną rzeczą, jesteśmy skoncentrowani, nie rozproszeni, możemy działać adekwatnie do sytuacji, a kiedy otwiera się, zajmujemy się kolejną rzeczą. Jeśli naszym celem jest spokojny umysł, a przecież wciąż o tym mówimy, to mamy konkretny cel treningu neuronalnego, czyli chcemy nauczyć się kontrolować właśnie tę furtkę w mózgu. Chcemy, aby sprawnie działała, a nie była rozhuśtana, podatna na byle powiew życia.
Co w takim razie z perspektywy neuronalnej decyduje o tym, że furtka jest otwarta lub zamknięta?
Jest to dopamina, jeden z neuroprzekaźników, który poprzez swoją aktywność pokazuje, że coś jest warte naszej uwagi. Kiedy tak jest (czyli kiedy aktywuje się system nagrody), poziom dopaminy rośnie, a furtka zamyka się. Wówczas jesteśmy zajęci konkretną rzeczą, osadzeni w tu i teraz, a więc przy okazji spokojni. Kiedy poziom dopaminy spada, jest to znak, że dana rzecz jest już dla nas mniej istotna. Wtedy furtka otwiera się i napływają nowe bodźce.
Jak widać, nie ma tutaj niczego stałego. Jest po prostu proces, przepływ, co także może nieco zmienić nasz odbiór pojęcia “stabilny”. Być może “stabilny” to wcale nie “trwały w emocjach”, “niezmienny”, “osadzony raz na zawsze”? Być może “stabilny” to po prostu “reagujący adekwatnie do sytuacji”, “elastyczny, dostosowujący się”, “rezylientny”, jak się teraz to określa?
Teraz pochylmy się także nad tym słynny poczuciem “ja”: czym jest ono z poziomu umysłu, do którego badania zachęcał Budda, a czym z poziomu mózgu, który badają naukowcy? Tutaj doskonale widać, jak doświadczenia buddyzmu są spójne z odkryciami neurobadań.
Zobaczcie: praktyka medytacji, w tym też zen, prowadzi nas do doświadczenia, ale nie do wymyślenia czy zrozumienia, ale właśnie dokładnie tak – do doświadczenia, że poczucie ‘ja jestem” nie jest ani stabilne, ani jednolite, ani niezależne, czyli jak prezentuje się to w buddyzmie – jest nietrwałe, złożone i współzależne.
Krótko mówiąc: nietrwałe, bo “ja” nieustannie się zmienia, nie można go złapać i powiedzieć “mam to “ja”!”. Ono wciąż się tworzy w zależności od sytuacji, czyli jest współzależne. I jak już wspomnieliśmy, nie jest jednolite, mamy bowiem wiele różnych części osobowości, co odkrywamy z biegiem lat praktyki czy terapii.
Jeśli spojrzymy teraz na to poczucie “ja” przez neurobadania, to zobaczymy, że przymiotniki takie jak niestabilne, niejednolite, niezależne nadal są prawdziwe. Naukowcy wykazali bowiem, że poczucie “ja” ma charakter przemijający, a my jako konkretna tożsamość jesteśmy bardzo dynamicznym neuroprocesem. Raczej migamy niż świecimy ciągłym światłem. Poza tym, struktury odpowiedzialne za wytwarzanie w mózgu poczucia “ja” są rozsiane w różnych miejscach. Nie znajdziemy jednego obszaru, gdzie można wskazać, że chowa się czy tworzy nasze poczucie tożsamości. I na koniec, nasze “ja” jest zależne od przepływu strumienia bodźców z zewnątrz ciała, jak i z wewnętrznego środowiska, czyli naszego ciała. Co więcej, nie tylko teraz, ale od początku naszego biologicznego życia, czyli także formowania się układu nerwowego.
I na koniec ciekawa, a może dla części z nas zaskakująca, wiadomość: nauka powoli “dotyka” także zjawiska przebudzenia, co wcale nie odbiera mu mistycznego charakteru.
Jak opisuje w książce Rick Hanson, wyciszenie angażuje neurony wydzielające GABA (kwas gamma- aminomasłowy), a powtarzanie tych doświadczeń w regularnym treningu zen może zwiększać aktywność GABA w jądrach hamujących wzgórza. Naukowcy sugerują, że jest to “przygotowanie”, czyli właśnie trenowanie, do momentu przebudzenia, gdyż nagły wyrzut dużych ilości GABA do górnych części wzgórza może zablokować główne drogi przepływu egocentrycznego (czyli odbioru rzeczywistości i postrzegania z poziomu “ja jestem”) strumienia świadomości. Może być to właśnie neuronalny przełącznik na niedualne postrzeganie rzeczywistości.
Trafnie ujął ten proces Kalu Rinpocze:
Żyjemy w złudzeniu i pozorach rzeczy.
Rzeczywistość istnieje. My jesteśmy tą rzeczywistością.
Kiedy to zrozumiesz,
Zobaczysz, że jesteś niczym.
A będąc niczym, jesteś wszystkim.
lub bardziej minimalistycznie ujmuje to “Sutra Serca”:
Forma jest pustką,
Pustka jest formą.
/Część 2 dostępna TUTAJ/
_________
Autorzy:
Agnieszka Bonar-Sadulska, Alexander Poraj-Żakiej
Rzeczywiście ciekawa i zaskakująca wiadomość dotycząca zjawiska Przebudzenia, bo może i nauka nie odbiera mu mistycznego charakteru ale sugeruje, że wyciszenie i jego regularne powtarzanie w treningu może prowadzić do Przebudzenia. Rozumiem, że swoim wpisem zachęca Pani do medytacji. Według mnie medytacja, wyciszenie czy jak Pani pisze praktyka zen jest ok, ale twierdzenie, że prowadzi do Przebudzenia, czy wręcz, że dzięki niej można Przebudzenie osiągnąć z tym się nie zgadzam.
Podobnie jak Pan uważam, że praktyka medytacyjna, w tym także zen, nie zawsze prowadzi do przebudzenia, a czasami może je nawet utrudniać 😉 Wszystko zależy do czego „używamy” zen, jaka jest nasza motywacja, itd.
Nauka, filozofia sugerują różne rzeczy, ale jak to podobno powiedział Budda „musisz być lampą sam dla siebie”. Sugeruje, że „może” nie oznacza, że „musi” czy „na pewno”.
Zastanowiłam się chwilę czy rzeczywiście zachęcam do medytacji? Chyba raczej pokazuję, że jest „coś takiego”, dzielę się swoimi wrażeniami, doświadczeniami z praktyki zen, ale mam nadzieję, że nie jest to stricte zachęta 😉 To bardzo osobista Droga, a decyzja czy „spróbować” wejść na nią to dosyć intymny proces.
Pozdrawiam serdecznie