Inspiracją do tego wpisu jest artykuł Tomasza Witkowskiego pt. “Od medytacji do psychozy” z ostatniego numeru “Polityki” (nr7/3350). Wprawdzie materiał ten odnosi się bardziej do nurtu mindfulness, niemniej z racji tego, że kierunek ten czerpał także z zen, chciałbym się do niego odnieść. Poza tym twórca mindfulness Jon Kabat-Zinn ćwiczył zen w USA, a także organizował warsztaty właśnie z tej techniki w ośrodku Benediktushof, który prowadzi niemiecka Fundacja Mądrość Wschodu i Zachodu, którą współtworzę w Polsce.

 

Moje 10 – letnie doświadczenie (a może raczej zmagania) w medytacji – chodź jak wiecie w przypadku tego rodzaju praktyk nie należy przywiązywać się do liniowego czasu – a także osobiste, kilkuletnie doświadczenie z psychoterapią (Gestalt), wspierane pracą grupową pozwala mi odnieść się do tekstu Witkowskiego. Doświadczyłem bowiem wielu z opisywanych przez dziennikarza stanów. Wpis ten jest więc moim subiektywnym spojrzeniem.

Kluczowym aspektem mojego indywidualnego doświadczenia jest powiązanie medytacji właśnie z procesem terapeutycznym. Pamiętam wyraźnie tę myśl – i następnie decyzję – już sprzed dekady, że całość tego procesu zapewne pójdzie sprawniej, szybciej, jeśli będę bardziej świadomy tego, co dzieje się ze mną podczas medytacji. Zależało mi na byciu bardziej obecnym i byłem przekonany, że dzięki wiedzy na temat swoich mechanizmów obronnych uzyskanej podczas terapii tak się właśnie zadzieje.

Mindfulness

Wróćmy jednak do mindfulness, który jest głównym “bohaterem” artykułu w Polityce. Jak pisze Witkowski, nurt ten stał się swoistym panaceum na problemy psychiczne i zdrowotne ludzi. Publikowane powszechnie dane przekonują, że u 60% ludzi powoduje on obniżenie lęku, redukuje poziom hospitalizacji. Takich pozytywnych aspektów mindfulness jest cała lista. Niemniej zaczynają się także pojawiać pierwsze badania i analizy, które nieco studzą entuzjazm. Przykładowo, badania Miguela Fariasa pokazują, że zwiększenie empatii nie zawsze idzie w parze z medytacją.  Ale czy tak jest zawsze? W każdym przypadku i czasie? 

Przyjrzyjmy się dlaczego tak może być, kto i co jest badane oraz na co warto zwracać uwagę wśród takich analiz. Myślę, że jest to kluczowe, a niestety często pomijane, co skutkuje zbyt małą precyzją w ocenie samej medytacji.

Czym jest mindfulness i jaka jest różnica w stosunku do zen?  

Świetnie opisał to Alexander Poraj-Żakiej w jednym z wpisów na blogu (tutaj):

Zen bazuje przede wszystkim na bezpośrednim doświadczeniu, a nie na wierze w badania, opracowane techniki i metody. Jest ścieżką duchową, a nie tylko elementem zdrowego życia. Zazen to nie tylko konkretna praktyka siedzenia na poduszce, mimo, że początkowo można odnieść takie wrażenie. Jest to niekończące się postrzeganie rzeczywistości. Moment za momentem. Po prostu przeżywanie JEST.

Jak długo medytujemy?

Z doświadczenia i obserwacji wiem, że kluczowe dla badań oraz tzw. efektów praktyki, jest to, jak często i długo medytujemy. Większość badań odnosi się do efektów obserwowanych po kilkutygodniowym kursie mindfulness (najczęściej 8 tygodni), który z perspektywy długoletnich praktyk jest raczej epizodycznym, a więc powierzchownie dotyka esencji medytacji. Zupełnie inaczej jest w przypadku wieloletnich ćwiczeń. 

Niemniej istnieją potwierdzenia, że pierwsze efekty dostrzegane są właśnie już po 8 tygodniach. I to jest budujące, ale należy pamiętać o innych doświadczeniach, w których zarówno grupa była inna, jak i czas praktyki. Myślę o badaniach, w których uczestniczyli mnisi z wieloletnią praktyką. Zatem nie można wrzucić do jednego przysłowiowego worka “medytacja” tych, którzy przeszli 8 tygodniowy kurs oraz wieloletnią praktykę.

Jak zatem można opisać okres praktykowania medytacji, aby stały się dla nas precyzyjniejszym  punktem odniesienia?

Jak to określić, abyśmy mieli świadomość, co tak naprawdę robimy i czy jest jakieś zagrożenie w tym, że medytujemy np. 15 minut co drugi dzień?

Pozwolę sobie na uproszczony podział czasu praktyk, który powinien dotyczyć większość analizowanych przypadków:
1. medytacja nieregularna (1-3 razy w tygodniu)  do 30 minut/dzień

2. medytacja regularna (5-7 razy w tygodniu): , do 30 minut)

3. medytacja regularna  (codziennie, do 30 minut) + odosobnienie (kilka dni) 1 raz w roku

4. medytacja regularna (codziennie, powyżej 30 minut) + 2 lub więcej odosobnienie kilkudniowe w roku

5. medytacja regularna  (codziennie) (+ 60 minut) + długotrwałe kilkumiesięczne okresy odosobnienia – raczej domena życia monastycznego

Dlaczego akurat taki podział?

Dlatego, że bez tego punktu odniesienia tak naprawdę nie wiemy, co badamy, ale w oparciu o jakieś wyniki wystawiamy opinię. Istniały badania, które przeprowadzano tylko na mnichach buddyjskich (którzy znajdują się w grupie piątej według zaproponowanego przeze mnie podziału) i w tej grupie jak najbardziej istniał efekt zwiększenia się poziomu empatii i współodczuwania, łącznie z większą aktywnością czy też nawet zmianą wielkości ośrodków w mózgu za nie odpowiedzialnych. Nie spodziewajmy się takich efektów przypadku grupy 1 czy 2, szczególnie po 8 tygodniowym kursie … Aczkolwiek mogą zdarzyć się osoby, które naturalnie mają te obszary mózgu bardziej rozwinięte niż przeciętna osoba.

Taki subiektywny podział pozwoli na znalezienie punktu odniesienia o czym mówimy, ponieważ doświadczenia z 30 minutowej medytacji co kilka dni mogą być zupełnie inne niż te z kilkudniowych, nie mówiąc o długich okresach odosobnień – nawet kilkumiesięcznych. Warto o tym pamiętać, aby wiedzieć, co porównujemy. Szczególnie, jeśli już zaprzęgamy w ten temat aparat naukowy.

Kto medytuje?

To kolejny bardzo istotny aspekt wpływający na nasze samopoczucie podczas praktyki. Zresztą w artykule Witkowskiego jest tym mowa, przy okazji opisu badań psychologa Michaela Pouliniego, z którego badań wynikało, że praktykowanie może zmniejszyć skłonność do zachowań prospołecznych. Należy jednak doczytać, że chodziło o osoby narcystyczne i autystyczne, co zresztą autor przywołuje. Czytajmy więc ze zrozumieniem i dokładnie, bo jak wiadomo statystyka to piękna nauka, ale liczby też są podatne na zniekształcenia, a już szczególnie na interpretację.

Podobnie w przypadku badań nad praktyką midfulness dla młodzieży, którym kierował zespół Catherine Johson z Flinders University. Doszedł on do wniosku, że badana grupa wiekowa wymaga zwiększonych wyzwań życiowych, zanim zacznie sięgać do takich narzędzi kontroli emocjonalnej, jak uważność. Podsumowanie badań były takie, że medytacja w tej grupie nie wpływała na jej dobrostan.

Takie wnioski są podobne z tymi, które mają prowadzący praktykę zen w ośrodku Benediktushof w ramach Pustej Chmury. W jednym z Teisho Alexander Poraj-Żakiej zapytany o to, czy dzieci i młodzież mogą praktykować zen wyraźnie zasygnalizował, że jest to wskazane w momencie ukształtowania się tożsamości, najlepiej stabilnej tożsamości. Odradzał typową praktykę zen w przypadku młodzieży, nie mówiąc o dzieciach. Dla tej grupy stworzone są specjalne programy oparte o uważność, a nie stricte zen, podobnie jak mindfulness dla dorosłych.

Jak więc widać, efekty medytacji mogą być różne w zależności od tego, kto medytuje, ale też z jaką kondycją psychiczną wchodzi w praktykę. Nie mówiąc już o osobistej historii, która, szczególnie przy praktyce związanej z odosobnieniem (pkt 3,4,5) może mieć bardzo istotne znaczenie.

Skutki uboczne medytacji

To chyba najbardziej kontrowersyjny punkt w artykule pana Witkowskiego. Kilkakrotnie pisaliśmy na blogu o różnych trudnościach w medytacji, ale nie w kontekście skutków ubocznych. Podstawowym punktem wyjścia do oceny czy coś jest skutkiem ubocznym czy nie jest przyjrzenie się z czego wynika – być może z naszych wygórowanych lub nierealistycznych oczekiwań.

To aspekt, w którym następuje największa rozbieżność pomiędzy oczekiwaniami osób wchodzących w praktykę medytacji. To samo dotyczy badaczy i naukowców, którzy sami poddają się tej narracji, nie uwzględniając zarówno obszaru związanego z oczekiwaniami (postawą), jaki i trybem medytacji (czas) oraz kogo ona dotyczy (stabilność osoby). Wydaje się to oczywiście trudne do złapania, niemniej może być kluczowe dla wyciągnięcia właściwych wniosków.

Oczekiwania dotyczące efektów medytacji są bardzo różne, zapewne zanim rozpoczęłoby się w ogóle takie badania, warto aby osoby, które zostaną im poddane, zapytać o cele praktyki. Na pewno rzutuje na to czym jest lub nie jest skutek uboczny. 

Przykładowo, jeśli naszym oczekiwaniem co do medytacji jest poczucie szczęścia, a z takim nastawieniem wiele osób wchodzi w praktykę,  większa część z praktykujących nie zadaje sobie pytania czym to szczęście miało by być: ciągłym stanem zadowolenia (stan emocjonalny), ekstazy, satysfakcji? Jeśli tak by było, to doświadczony nauczyciel natychmiast sprowadziłby taką osobę przynajmniej na tory czym takie szczęście jest. Już samo takie pytanie może doprowadzić, kilkakrotnie powtarzane, do zmiany wewnętrznego nastawienia.

Podobnie w przypadku pragnienia uspokojenia umysłu. Prześledźmy mały hipotetyczny dialog uczeń-nauczyciel:
U: Chcę, by mój umysł był spokojniejszy – mówi medytujący.
Doświadczony mógłby zapytać nauczyciel zapytałby
N: “Co cię oddziela od tego spokoju?”.
U: Niepokój.
N: Dlaczego od niego uciekasz?
…….

Jak widzimy, w tym prostym dialogu, intencją nie jest ucieczka od uczucia – w tym przypadku niepokoju, czy smutku. Niemniej w przypadku kogoś kto oczekuje tylko poczucia zadowolenia, szczęścia, bez konieczności spotkania się z tym, od czego ucieka, może to być co najmniej rozczarowujące. Przepięknie opisał to Barry Magid w książce “Koniec pogoni za szczęściem” do czego nawiązuje mój wpis (tutaj).

I w tym momencie docieramy do bardzo ważnego miejsca, gdzie oczekiwania osób praktykując spotykają się z oczekiwaniami badaczy, którzy mogą interpretować smutek, żal i lęk jako “skutki uboczne medytacji”. W ten sposób sami wpadają w nurt oczekiwań poszukiwaczy, poddając się ich oczekiwaniom znalezienia Świętego Graala szczęścia i zadowolenia. 

Tymczasem, jak powiedział jeden z mistrzów zen:

Dopóki trzy razy nie zapłakałeś na poduszce medytacyjnej, to nawet nie rozpocząłeś jeszcze prawdziwej medytacji zen.

Dlaczego? Ponieważ nawet nie dotknąłeś swojego smutku i innych trudnych emocji, a niemal każdy nosi je w sobie.

Oczywiście istnieją sytuacje, w których zdecydowanie należy przerwać medytacje, praktykę. Dotyczy to szczególnie momentów wystąpienia mocnych stanów lękowych, psychoz, zaburzeń tożsamości czy dysocjacji. Przeciwwskazaniem są także stany psychotyczne, schizofrenia czy niektóre zaburzenia psychiczne. Szczególnie te nieleczone lub nieustabilizowane. Te sytuacje dotyczą jednak najczęściej wielodniowych odosobnień, które powinny odbywać się zdecydowanie pod okiem doświadczonego nauczyciela, który powinien być także po własnym procesie terapeutycznym.

Niemniej podejście na zasadzie oczekiwania, że “medytacja mnie uspokoi” czy “da mi się szczęście” w powiązaniu z podejściem bardzo racjonalnym – szczególnie przy użyciu aparatu naukowego bardziej newtonowskiego (szkiełko i oko) niż chociażby w podejściu Junga (holistyczne) może mieć opłakane w skutkach interpretacje. 

I tak też było w artykule Witkowskiego, w którym czytamy, że niekomfortowe w danej chwili doświadczenia uczestników badania,  jak np. zmęczenie, problemy żołądkowe zostały przez badaczy określone jako skutki uboczne, a nie coś, co sygnalizuje, że jakieś emocje, które nie zostały doświadczone świadomie, czyli wyparte, “domagają się” przeżycia i przyjęcia. Zwykle stoją za nimi stare uczucia, emocje, a czasami wręcz traumy. Co więcej, te stany tak naprawdę oddzielają często praktykujących od własnego poczucia dobrostanu i są interpretowane jako zbyt trudne do przeżycia. Niemniej koniec artykułu nam nieco to rozjaśnia. 

Osierocony mindfulness

Konkluzją artykułu, ale i niniejszego wpisu jest to, że należy podchodzić z rozwagą do wszelkich praktyk, także mindfulness. Sam Budda podkreślał, aby sprawdzać także jego słowa w żywym doświadczeniu. 

Sam mindfulness, który wywodzi się z praktyk Wschodu i został przeniesiony na grunt zachodni, z jednej strony staje się dużo łatwiej dostępny, z drugiej strony, jeśli ktoś się mocno do niego “przyklei” i będzie w nim widział panaceum na wszelkie dolegliwości – także psychiczne – może się rozczarować. 

Podobnie, jeśli ktoś będzie ćwiczył zen bardzo intensywnie (pkt 4,5)  bez kontaktu z nauczycielem, może sobie zaszkodzić. Dlatego, co nie wszyscy wiedzą, długie odosobnienia w przypadku zen Pustej Chmury związane są z aktywnym kontaktem z nauczycielem. Nauczyciel aż 60-70% swojego codziennego czasu na odosobnieniu (kilkanaście godzin) spędza na rozmowach osobistych z praktykującymi zazen. Daje to możliwość nawet kilkukrotnego kontaktu w przypadku sytuacji, która tego wymaga. 

Jest to szczególnie istotne przy praktykach, o których pisałem w punkcie 3,4,5. Znane są i przypadki “samodzielnego” odosobnienia, wielomiesięcznego, bez kontaktu z doświadczonym nauczycielem, które zakończyło się mocnym zdestabilizowaniem takiej osoby, łącznie z trudnościami w powrocie do codzienności. Tak więc tytułowa psychoza może mieć miejsce właśnie w takich nieodpowiedzialnych zachowaniach.

Warto wspomnieć, że w tej chwili istnieje już wiele książek i artykułów opisujących intensywną drogę medytacji od strony psychologicznej.  Wielu psychologów, terapeutów przeszło także swój proces wieloletniej medytacji i szczegółowo opisują trudne stany psychologiczne, które są często jego etapem. Jedną z takich osób jest chociażby Tara Springett – amerykańska psycholożka i nauczycielka medytacji, która w swoich książkach bardzo dokładnie opisała tego typu doświadczenia, łącznie z tym jak radzić sobie ze zbyt dużym lękiem. Kolejnym jest Barry Magid, Joko Beck oraz wspomniana przez Witkowskiego Catherine Wikholm – psycholożka  i współautorka książki “The Buddha Pill” (Pigułka Buddy). 

Podsumowaniem mogłoby być przypomnienie, że tzw. śmierć na poduszce (zen) czy ciemna noc duszy (Jan od Krzyża) nie wiąże się z przyjemnością, szczęściem, zadowoleniem. Może jednak być bramą do większego poczucia wolności, a tym samym do spojrzenia z nowej perspektywy, w której mniejsze przywiązanie do emocji, rzeczywistości, poczucia “ja” stanie się naturalną formą organizowania się. 

Może się to jednak wiązać z wieloma rozczarowaniami, bo jakżeby mogło być inaczej. Jeśli poszukujemy zadowolenia, to jesteśmy niezadowoleni, więc de facto doświadczając całości doświadczamy także własnego niezadowolenia. Oswajamy je, a nie „handlujemy” nim, jak proponują niektórzy z duchowych celebrytów w kursie weekendowym “zamień swój smutek na współczucie”. Szczytny cel, ale tak to nie zadziała, przynajmniej na nieco dłuższą chwilę niż stworzenie nowego konstruktu myślowego. Stworzenie wielkiej konstrukcji umysłowej sięgającej do “stratosfery” nie uwolni nas od nas samych. Nie na tym to polega, przynajmniej w zen. Chodzi tutaj raczej o to, aby cały konstrukt runął w dół. Warto oczywiście się do tego przygotować. Jak pisał Jan Tauler – uczeń mistrza Eckharta:

Niech runie na ciebie wieża z wszystkimi dzwonami, niech się zwalą na ciebie wszyscy diabli z całego piekła, niebo i ziemia ze wszystkimi stworzeniami! Wszystko to wspaniale Ci wyjdzie na pożytek. Zanurz się tylko, a wszystko pójdzie jak najlepiej dla ciebie.

 

2 komentarzy dla Medytacja, droga do szczęścia czy raczej donikąd?

  1. Psychoza i medytacja. pisze:

    Ciekawy artykuł. Chciałbym wypowiedzieć się jako osoba chorująca na schizofrenię i uzależnienia. Podróż medytacyjną rozpocząłem cztery lata temu, już po kilku tygodniach praktyki dostałem psychozy. Psychoza minęła, zostałem przy praktyce. Osobiście uważam, że leczenie schizofrenii jak najbardziej może się odbywać w kontekście medytacji. Medytuje regularnie ponad 60 min. Dziennie we wspólnocie WCCM. Jest to medytacja chrześcijańska z mantrą. Czytałem bardzo interesującą książkę Janusza Tomasika właśnie o procesie integracji osób chorujących na schizofrenię na drodze duchowej na drodze zjednoczenia z Bogiem. Mieszkam na wsi, w częściowym odosobnieniu. Obecnie nie czuję już się zagrożony psychozą. Proces jest bardzo ciężki… Zmagań się z wieloma trudnościami, jednak owoce praktyki są oczywiste i namacalne w codziennym życiu. Przeszedłem wiele terapii jednakże żadna nie była tak skuteczna jak codzienna praktyka, dyscyplina, oddanie, zawierzenie i pokój obejmujący wszystkie zmysły. Psychoza jest naturalną reakcją na spotkanie z cisza jeśli podświadomość jest przeciążona nagromadzonymi treściami. Uzależnienie i traumy dostarczyły ich dosyć sporo. Pozdrawiam wszystkich 🙏

    • Dawid Sadulski pisze:

      Witaj,
      Dziękuję za ten bardzo ważny komentarz. To pokazuje, że powinniśmy być ostrożni w takich sytuacjach, ale niektóre z „diagnoz” niekoniecznie wykluczają nas z praktyki.
      Powodzenia na dalszej drodze!
      Dawid

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *