Aby choć zbliżyć się do tego, o czym marzy większość z nas, czyli “dobrze przeżyć życie”, niezbędne jest zrozumienie związku między cierpieniem a przyjemnością. Jednak nie chodzi tym razem o perspektywę filozoficzną, ale zrozumienie, a przede wszystkim doświadczenie, “jak to działa”, jak układa się ta specyficzna relacja i czy my z poziomu umysłu świadomego mamy na nią jakikolwiek wpływ. Jest to szczególnie istotne w czasach, w których obecnie żyjemy, ponieważ ewolucja naszego ludzkiego  mózgu nie nadąża za zmianą warunków społecznych i ekonomicznych.

 

Być może największa trudność w praktyce zen
tkwi w tym, że trzeba zaprzestać dążenia do czegoś
lub unikania czegokolwiek, a tylko po prostu być.
/Alexander Poraj-Żakiej/

 

Co oznacza, że mózg “nie nadąża”? A mianowicie to, że ukształtował się w okresie, kiedy żyliśmy w permanentnym niedostatku (jedzenia, leków, bezpieczeństwa). To czas, kiedy odpuszczenie czujności i skupienie się na przyjemnych doznaniach groziło śmiercią. Z kolei obecnie topimy się w obfitości, w nadmiarze tego, co przyjemne – począwszy od jedzenia, doznań estetycznych, a skończywszy na możliwościach wyboru. W tym wszystkim mieszczą się także substancje uzależniające, od alkoholu, narkotyków, leków, po smartfony, który Anna Lembke przyrównuje w swojej książce “Niewolnicy dopaminy” do kroplówki sączącej 24 godz/dobę uzależniające substancje.

I tutaj musimy wspomnieć o dopaminie, neuroprzekaźniku odkrytym w 1957 roku, który jest miernikiem tego, jak bardzo dana substancja jest dla nas uzależniająca. Zresztą nie tylko substancja. Lepiej ująć to ogólniej – każde doświadczenie, które powoduje, że poziom dopaminy w naszym mózgu wzrasta, ma potencjał uzależniający. Im więcej pojawia się jej w mózgu, a dokładniej w tej części mózgu, którą określamy jako układ nagrody, tym dane doświadczenie ma większy potencjał do uzależnienia. Z kolei układ nagrody to istotna część mózgu, w której tworzy się motywacja do dążenia do nagrody (przyjemności), przy czym już samo pragnienie bywa istotniejsze niż osiągnięcie tego celu.

Co ciekawe, mózg przetwarza ból i przyjemność w tej samej części mózgu. Być może intuicyjnie czujemy, że “dobre życie”, o którym wspomniałam na początku, to nie życie nasycone tylko przyjemnością, ale takie, w którym jest miejsce i na cierpienie, i na przyjemność, życie, które niczego nie wyklucza, ale … No właśnie, “ale”.

Pamiętajmy, że nie ma jednego “dobrego życia”. Część z nas potrzebuje, aby osiągnąć stan satysfakcji, doznań z tzw. wyższej półki, ekscytujących podróży, odrobiny luksusu, ale inna część ulega wtedy przebodźcowaniu i potrzebuje w codzienności ciszy i spokoju. Z neurologicznego punktu widzenia “dobre życie” można więc zdefiniować jako przeżyte, czyli doświadczone zmysłowo, w taki sposób, aby układ nagrody w naszym mózgu nie utracił zdolności powracania do równowagi, czyli aby szalki wagi utknęły ani w pozycji przyjemność, ani cierpienie.

Oczywiście każdy z nas ucieka od różnych życiowych sytuacji, a właściwie od tego, co w nas wywołują (depresji, lęku, smutku, niepokoju, niskiego poczucia wartości) na wiele różnych sposobów: w pracę, sport, poświęcanie się dla innych, w narkotyki, alkohol, Netflix, książki, sprzątanie. Wszystko to, w zależności od indywidualnych predyspozycji naszego mózgu, może mniej lub bardziej podnieść poziom dopaminy i w ten sposób aktywować układ nagrody.

Jak wspomniałam, cierpienie i przyjemność powstają w tej samej części mózgu, wzajemnie się równoważą, a nasz wewnętrzny system zawsze będzie dążył do równowagi. Pisząc “zawsze” mam na myśli “standardowe” ustawienia naszego mózgu, które zostały wpisane w układ nerwowy zdecydowanie wcześniej niż człowiek odkrył narkotyki, szybką jazdę autem, hazard, Tindera czy smartfony. 

Układ nagrody jest więc stworzony do bycia w dynamice. Stan skostnienia w cierpieniu czy zastygnięciu w przyjemności nie jest tutaj możliwy. Dążenie do wiecznej szczęśliwości albo ugruntowanie się w cierpieniu “aż do śmierci” nie jest w naturze ludzkiej. Co więcej, ów samoregulujący się mechanizm jest autonomiczny, działa poza naszą świadomością i jest trudny do kontrolowania.

Jeśli weźmiemy pod uwagę zjawisko neuroadaptacji, to stanie się jasne, że wielokrotna ekspozycja na dany bodziec np. przyjemność, powoduje, że równowaga w stronę szczęścia przechyla się na coraz krótszy czas. Potrzebujemy więc coraz więcej, mocniej, częściej wystawiać się na działanie danego czynnika, aby poczuć ten sam poziom przyjemności. Podobnie jest z niepokojem: im częściej napędzamy się czarnymi myślami, wpadamy w ruminacje, im więcej uwagi przekierowujemy w życiu na trudności, tym mocniej równowaga przechyla się na stronę bólu i tym trudniej powrócić do równowagi. 

Jeśli przyjrzymy się w jaki sposób alkohol albo uzależniające leki początkowo wpływają na człowieka, a dokładniej na jego układ nagrody, to widzimy, że najpierw – owszem – wywołują przyjemność, ale po nadmiernej ekspozycji, o którą nietrudno, te same dawki są potrzebne już nie do tego, aby było miło, ale aby zmniejszyć cierpienie i osiągnąć stan równowagi. 

Różnica między sytuacją, kiedy korzystam z internetu dla przyjemności, a moment, kiedy robię to, by stłumić niepokój jest znacząca. Stany takie jak depresja, lęki, przewlekły ból fizyczny to efekt zaburzenia równowagi pomiędzy cierpieniem a przyjemnością. To sygnał, że układ nagrody jest rozregulowany, a szala przechyla się na stronę cierpienia. 

Mechanizm nagrody, który dba o równowagę między cierpieniem a przyjemnością, świetnie sprawdzał się w warunkach, w których powstał, czyli w czasie niedostatku aktywatorów przyjemności. Co więcej, wówczas dążenie do przyjemności zwiększało szansę na przeżycie, przekazanie genów itd. Jednak w miarę rozwoju społeczno-ekonomicznego zaczęliśmy mieć łatwiejszy dostęp do jedzenia, cukru, seksu, odpoczynku, tego wszystkiego, co pobudza wyrzut dopaminy. W ten sposób rozregulował się układ nagrody, doszło do zwiększenia progu odczuwanych przyjemności i obniżenia progu bólu. Naukowcy nazwali to rekalibracją, a my odczuwamy jako wpadnięcie w “błędne koło”, z którego często nie wiemy jak się wyrwać.

I tutaj na scenę może wkroczyć praktyka oparta na obecności, jak np. zen. Dlaczego akurat obecności, a nie uważności pisałam w ostatnim wpisie (TUTAJ).

Jeśli wyobrazimy sobie mechanizm regulujący układ nagrody jako wagę, na której jednym końcu “gromadzi się” przyjemność, a na drugim cierpienie, to intuicyjnie widzimy, na czym może polegać samoregulacja. Czy równowaga jest osiągana wtedy, kiedy obie szalki są puste? Oczywiście w życiu to się nie zdarza, choć niektórzy z nas właśnie tak wyobrażają sobie rozwój osobisty czy duchowy, jako odcięcie pewnych aspektów życia.

W prawdziwym życiu, jeśli po stronie przyjemności umieśćmy słodycze, gry, social media, zakupy czy seks i narkotyki, to substancje te lub doświadczenia podniosą w układzie nagrody poziom dopaminy. W tym momencie uruchomi się automatycznie samoregulacja, tak aby osiągnąć stan równowagi. Im większe odchylenie nastąpiło w stronę przyjemności, tym większe nastąpi w stronę cierpienia.

Nieoswojeni, a może napiszę wprost – bez treningu pozostawania dłużej niż zwykle w dyskomforcie – będziemy źle znosić moment, kiedy waga przechyla się w stronę cierpienia. Pojawi się – czasami poza naszą świadomością – uczucie zagrożenia, niepokoju i sięgniemy to kolejną dawkę tego, co wychyli równoważnię w stronę przyjemności. Także odruchowo, nie kojarząc jednego kroku z drugim.

Cierpienie ma oczywiście różne odcienie – od nudy, niepokoju, poczucia zagrożenia, lęku po ekscytującym weekendzie czy spotkaniu, po ból fizyczny w okresie odwyku od narkotyków. Naukowcy przekonują, że jeśli poczekamy odpowiednio długo, nasz mózg zaadaptuje się do nowej sytuacji – braku przyjemności. Dla jednych to będzie brak leków uzależniających, a dla innych brak dostępu do social mediów. I znowu, w zależności od “wyzwalacza” euforii (bliska osoba, narkotyki) potrzeba na powrót do równowagi mniej lub więcej czasu (tęsknota za bliską osoba może minąć po kilku godzinach, a ból podczas odwyku po kilku tygodniach). To “wypoziomowanie” jest niezbędne, jeśli chcemy ponownie czerpać radość z życia, z codzienności.

Aby świadomie wyregulować zaburzony mechanizm nagrody, warto sięgnąć po praktykę obecności, choć często używa się też określenia “praktyka uważności”. Przez “obecność” rozumiem tutaj świadome bycie przy tym, co jest, co się dzieje zarówno wokół nas, jak i – co istotne – w nas, na poziomie odczuć cielesnych i emocji. “Świadome”, czyli bez osądzania, wartościowania, bez samokrytyki. To trudne, bowiem nasze mózgi mają “moduł” porównywania, sprawdzania różnych jakości, doświadczeń, zestawiania ich ze sobą. 

Tymczasem świadomość tego, co dzieje się w nas, jest szczególnie ważna w sytuacji, kiedy skoki dopaminy są nam potrzebne, aby uciec od trudnych myśli, wspomnień, niepokoju, lęku. Pozwala ona bowiem zwiększyć tę przysłowiową przestrzeń między bodźcem a reakcją, pozwala doświadczyć, co jest impulsem do sięgnięcia po słodycze, zadzwonienie po raz 10 tego dnia do dziecka, sięgnięcie po wino czy scrollowania smartfonu.

I tutaj na scenę wkracza zazen, który regularnie praktykowany, daje nam wgląd w to, jak funkcjonuje nasz umysł, co go napędza, w jaki sposób uciekamy od dyskomfortu, a także czym ten dyskomfort właściwie jest dla nas. Jeśli spojrzymy na to, co dzieje się podczas zazen, czy każdej innej praktyki obecności, to zauważymy, że z neuroperspektywy zyskujemy wgląd w to jak, kiedy i z jakiego powodu znika równowaga w naszym układzie nagrody. A jednocześnie fakt jej zanikania jest czymś naturalnym, jest to bowiem dynamiczny układ. 

 
___________
Jeśli ten wpis Cię zainteresował czy zainspirował, wesprzyj naszą redakcję.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *