Ucieleśnienie tego momentu, chwili, teraz – wydawałoby się “nic prostszego”, a tymczasem jest to dla nas wyjątkowo trudne na ścieżce duchowości. Tym bardziej, że z każdej strony słyszymy, że duchowość jest podobno esencją tego, co ważne, istotne w życiu każdego człowieka. Żyjemy bowiem w kulturze, która stawia wyraźną granicę między tym, co cielesne, a tym co duchowe.

 

Powtarza się nam od dzieciństwa, że duchowość to wartość ponadczasowa, w domyśle nieśmiertelna, a cielesność cóż; jest nietrwała, ulotna, nie warta naszej uwagi i zaangażowania. To podejście czy świadomość, że w takiej, a nie innej kulturze się wzrastało, ma znaczenie podczas głębszego wejścia w praktykę zen, ponieważ sesshin jest – co może niektóre osoby zaskoczyć – na wskroś cielesnym doświadczeniem.

Lubimy myśleć o nim jako o odosobnieniu duchowym, a tymczasem to, z czym zderzamy się już na drugi, trzeci dzień to właśnie ciało. Odosobnienie ze swoimi wielogodzinnym siedzeniem, z byciem w owszem wygodnej przestrzeni (smaczne jedzenia, cisza, wygodne pokoje, brak obowiązków), ale w oderwaniu od tego, co zwykle kompensuje nasze trudne emocje, uwypukla to, co w praktyce zen wydaje się nam trudne, a mianowicie sygnały z ciała. To nie duch doskwiera nam podczas zazen, ale właśnie ciało – boli, jest napięte, słabe, zmęczone.

I tutaj często wracają naleciałości z kultury chrześcijańskiej, gdzie ciało ma być uciszone, unieważnione, zepchnięte na bok, aby duchowość mogła wziąć górę. Ciało, które owszem ma rację bytu, ale wtedy, jak cierpi, gdyż odkupuje nasze winy, a jego dyskomfort jest środkiem do zdobycia czegoś lepszego, duchowego.

Tymczasem ucieleśnienie tego – właśnie tego! – momentu to dosłownie przeżycie – ale nie wytrzymanie – tego, co jest. Nie tego, co było, nie tego, co przyjdzie, ale tego TERAZ. My tymczasem nie mamy zaufania, że cielesność ma sens, bo przecież wychowani jesteśmy w przekonaniu, że ciało jest źródłem cierpienia, braku stabilizacji, ulotności, odciąga od tego, co duchowe, a więc – lepsze.

Wielu z nas wchodząc na drogę zen właśnie ucieka od ciała, które nie zapewni nam nieśmiertelności, poczucia trwałości, a dusza, jak mówią zmartwychwstanie albo reinkarnuje się. Zobaczenie tej iluzji jest dla niektórych nie do przyjęcia. Postrzeganie ciała w praktyce zen bywa również nieporozumieniem, gdyż życie nie jest ucieleśnione, nie jest manifestacją czegoś. “Czegoś” rzecz jasna większego, trwalszego, będącego poza czasem.

Doświadczenie przebudzenia w zen pokazuje, że nie ma ani tego, ani tego. Wymownie podkreśla to Sutra Serca, która pokazuje znaczenie rozpoznania i przez to podejścia do rzeczywistości w sposób inny niż większość z nas wyniosła z domu, z kultury, w której wzrasta liśmy. Brak nam oczywiście także treningu w obcowaniu z cielesnością.

My żyjemy życiem wyobrażonym, a nie doświadczonym, poczutym, dotkniętym, usłyszanym. Ostatnie dziesięciolecia to – jak wiemy – spory postęp w neuronaukach, które pozwoliły spojrzeć na duchowość z jeszcze innej strony. Są jak otwarcie drzwi do tego, że każde doświadczenie, także duchowe, jest powiązane z naszym układem nerwowym. Sporo to zmienia w spojrzeniu na zazen i przebudzenie.

Pamiętajmy także, że w zen nie ma dogmatów. Nie raz powtarzam, że zen nie spekuluje jak jest, tylko zachęca “doświadcz tego, doświadcz tej współzależności, współtworzenia. Nie czytaj o tym, nie dyskutuj, tylko doświadcz”. I to istnienie, ta współzależność jest bardzo cielesna, mimo, że nie chodzi tutaj o znalezienie czegoś substancjalnego, stałego. Tajemnica życia jest zdecydowanie większa, a cielesność w doświadczeniu przebudzenia nie ma nic wspólnego z materializmem i oparciem się na nim.

Czasami mówimy “chciałbym tak pokierować sobą, aby stać się inny, spokojniejszy, chcę się naprawdę zmienić”. I mamy na to nawet pomysł – praktyka zen. To oczywiście absurd, bo doświadczenie zen uwalnia właśnie od iluzji istnienia podmiotu “ja jestem”, co cały plan zmiany siebie rozsypuje.

Inna z kolei część adeptów zen uważa, że dzięki praktyce można osiągnąć coś w końcu stałego. Stały spokój, stałe zadowolenie. Tymczasem zen nie jest osiągnięciem czegoś, dojściem do czegoś. Jest tylko wglądem w coś, uświadomieniem sobie czegoś. To wielka różnica w podejściu do ćwiczeń. Jeśli więc siedzimy podczas zazen zmęczeni, sfrustrowani, to nie dlatego, że zazen jest tak męczący, tylko dlatego, że nasze wyobrażenia i oczekiwania zderzają się z przysłowiową ścianą.

Wszystko już JEST, a więc wystarczy BYĆ.

I to jest dla wielu z nas wyzwaniem. My owszem jesteśmy, ale jesteśmy tak zajęci jakąś myślą lub emocją, że nie widzimy, nie słyszymy i nie czujemy tego, co jest. Żyjemy w głowie, poza ciałem, poza rzeczywistością.

_________
Jeśli ten wpis Cię zainteresował czy zainspirował, wesprzyj naszą redakcję.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Więcej inspiracji znajdziesz w książkach Alexandra Poraj-Żakieja dostępnych TUTAJ.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *