Tradycyjna praktyka zen kojarząca się zwykle z surowością i dyscypliną, dzięki amerykańskim i europejskim nauczycielom i nauczycielkom, nabrała nieco innego charakteru. Dyscyplinę połączono z łagodnością, uwzględniono realia życia niemonastycznego, a relację nauczyciel -uczeń przeniknęły elementy psychoterapii.
Praktykujemy stanie się jednością z samym sobą.
Czasami może to być trudniejsze od stania się jednym z gwiazdą.
/Barry Magid, Koniec pogoni za szczęściem/
Absolutnie nie oznacza to, że praktyka zen jest tożsama z terapią, ponieważ rolą nauczyciela zen nie jest terapeutyzowanie, ale poprowadzenie na ścieżce praktyki, udzielenie wsparcia w zakresie w jakim ma się kompetencje i własne doświadczenie. Może się to wiązać także z nakierowaniem na skorzystanie z terapii, gdy problemy czy nawet zaburzenia osobowościowe zaczynają odsłaniać się w miarę pogłębiania praktyki. Nie tak rzadko te dwa nurty – praktyka zen i psychoterapia idą przez jakiś czas równolegle. (pisałam o tym we wpisie Psychoterapia na ścieżce duchowej)
To, co przyciąga nowych adeptów zen, to często wrażenie, że zendo pełne jest osób zrównoważonych, spokojnych, które potrafią godzinami trwać w bezruchu 😉 Budzi to pragnienie, a czasami wręcz pożądanie, “też tak chcę!”. Oczekujemy wtedy konkretnych instrukcji jak to osiągnąć, jesteśmy bowiem przyzwyczajeni, że wszystko możemy osiągnąć, do wszystkiego możemy dojść, tylko – no właśnie – potrzebujemy nauczyciela, dobrej instrukcji. Kiedy pierwsze wskazówki dotyczą “tylko” oddechu, postawy ciała podczas zazen, istoty osadzenia ciała na poduszce nie dowierzamy “jak to, to tylko tyle?”. Mamy w sobie gotowość na więcej, wydaje nam się, że powinniśmy sięgnąć czegoś, co smakuje mistyką. Tymczasem przez wskazówki dotyczące cielesnych podstaw zazen przewija się jedna podstawa myśl “nie komplikuj!”. Jednak na początku szukamy, a może potrzebujemy, tajemnicy, wiedzy, której nikt poza praktykującymi nie ma.
Niestety jako ludzie, szczególnie ci przeintelektualizowani, oczytani, mamy tendencję do komplikowanie tego, co jest tak proste przecież – komplikowania BYCIA.
Zaprzęgamy do tego myślenie, potem z czasem nie myślenie, które jest jeszcze intensywniejszym myśleniem 😉 , dołączamy tonę idei filozoficznych, interpretacji nauk mistrzów i oczekujemy nagrody – oświecenia. Lub chociażby na początek czegoś wyjątkowego. Tymczasem, kiedy siedzimy na poduszce, to automatycznie cały tzw. nasz umysł staje przed nami, mamy go przed sobą, a jednak rzadko kto z nas chce na niego patrzeć. Wydaje się tak nieatrakcyjny, niecierpliwy, lękowy, pretensjonalny, a nawet agresywny. Szukamy więc “innego prawdziwego umysłu”. I komplikujemy zazen.
Barry Magid, amerykański psychoanalityk, terapeuta i nauczyciel zen ze szkoły Zwykły Umysł, pisze o tym w ten sposób:
niewygodę patrzenia we własny umysł taki, jaki jest, ujmujemy w szczególnego rodzaju myślach, które nazywam metamyślami. To są myśli o własnych myślach, przyjmujące formę sądów lub komentarzy na temat całego procesu wchodzenia w praktykę. To myśli typu “jak sobie radzę?” albo “Czy dobrze to robię?” (…) Metamyśli ujawniają, w jakich punktach uważamy siebie za wybrakowanych i fantazjujemy na temat naprawienia czy uleczenia siebie. Te fantazje o uleczeniu stanowią rdzeń tego, co nazywam sekretną praktyką. Rozliczenie się z własną sekretna praktyką jest jedyną ścieżką do prawdziwej praktyki.
Wydawałoby się, że nic prostszego, jak tylko przyjrzeć się tym metamyślom, gdyż ze wsparciem nauczyciela mamy je niemal podane na tacy. Tymczasem to “przyjrzenie się” potrafi trwać latami, dekadami, nawet jeśli ktoś palcem wskazuje nam “zobacz!”. Trudno nam dostrzec własne zranienia, zrozumieć własne, często niezwykle pokrętne, fantazje na temat ich uleczenia i zaakceptować to, jak już jest. Łatwiej sięgać po koncepcję współczucia, oświecenia, nieograniczonej miłości i świętego spokoju. Łatwiej, ponieważ ta droga opiera się na dążeniu, a w tym jesteśmy świetni, wytrenowani społecznie. Zostanie przy tym, co jest, byłoby według nas biernością, której tak nie akceptujemy.
Być może już czujecie, że praktyka zen doskonale “nadaje się”, aby wyruszyć na krucjatę z tym, czego w sobie nie lubimy 😉 Dla tej “jedynej prawdy” możemy zacząć się zmieniać, ulepszać, stawać jacyśtam. I tutaj natykamy się na tzw. bypassing duchowy, o którym już pisałam (wpis Bypassing – pułapka w praktyce?), a który jest niczym innym jak ucieczką od własnych problemów emocjonalnych, osobowościowych czy tożsamościowych i próbą rozwiązania ich z poziomu praktyk duchowych. To nieświadoma często próba takiego wplecenia ich w praktykę, aby nie trzeba było się nimi zajmować, aby ich nie czuć, a jednocześnie mieć poczucie “no przecież coś z sobą robię”.
Pytanie “dlaczego praktykuję?” to być może nie tylko pytanie dla tzw. początkujących. To pytanie dla każdego z nas, który z ulgą przyjeżdża na odosobnienie. Warto wtedy, nawet po dekadzie, zadać sobie pytanie “od czego tutaj przez te kilka dni uciekam, przed czym się chronię; od czego ODOSOBNIAM SIĘ?”
______________
Jeśli ten wpis Cię zainteresował czy zainspirował, wesprzyj naszą redakcję.
Moim zdaniem ćwiczenie polega na rozróżnieniu oraz wyborze. Najprościej ujmując możemy rozróżnić pole świadomości oraz zapis. Należy identyfikować się z polem świadomości a w drugim rzędzie z zapisem. Jeżeli zapisem jest umysł, wiemy, że nie jest niczym stałym, wobec tego nie identyfikujemy się z umysłem. O ile jednak identyfikujemy się z polem świadomości stajemy się jego właścicielem, bierzemy odpowiedzialność za nasze BYĆ, wówczas nie każda treść wydaje się być trafiona, a to co nie jest trafione, puszczamy bez żalu.