Życie to od początku seria fatalnych strat.
Najpierw rozstajemy się z iluzją wszechmocy, poczuciem,
że cały świat jest naszym wytworem – myślimy o piersi z
mlekiem i zaraz ta pierś się pojawia.
Dziecko stopniowo dowiaduje się, że mama nie jest częścią
jego ciała jak ręka czy noga, tylko oddzielną osobą, która w
dodatku ma swoje sprawy.
Utracie iluzji towarzyszy wściekłość, zawiść i inne trudne emocje.
/Agnieszka Jucewicz/
Jak znaleźć w sobie przestrzeń na doświadczanie utraty tego, co nam bliskie?
Jak uznać, że to tak naprawdę nieodłączny element zmiany?
Ktoś nawet powiedział, że kiedy wybieramy sami, to też tracimy. Zawsze. Miłość, przyjaźń, życie zawodowe, zdrowie, młodość, atrakcyjność – to wszystko trzeba w pewnym momencie życia w jakimś stopniu stracić/oddać/puścić/uznać, że się zmienia po to, aby pójść dalej, aby nie stawiać oporu życiu.
Jesteśmy tak wychowywani, i dalej to powielamy w swoim rodzicielstwie, że utrata/oddanie/puszczenie odbieramy jak mniejszą lub większą porażkę, jako coś nieprzyjemnego. Jakimś cudem idziemy przez życie tak, jakby miało ono polegać jedynie na gromadzeniu – ludzi, uczuć, emocji, przedmiotów, zasług, wrażeń. Gdybyśmy z nieco większą uwagą, ale i pokorą, popatrzyli na przyrodę, zauważylibyśmy, że tam strata jest wpisana w każdy etap życia – od narodzin do śmierci.
I mimo to wszystko “jakoś działa”.
Tymczasem my chcemy jednak “inaczej”, czyli bez strat, z ciągłym zyskiem, jak w reklamie banków, z narcystyczną fantazją o omnipotencji, że “wystarczy się tylko postarać”, “wystarczy chcieć”, i oczywiście “wystarczy manifestować to, czego pragniemy”.
Być może, aby żyć pełniej, a więc także zdrowiej w obszarze życia emocjonalnego i fizycznego, niezbędna jest nam umiejętność, a także wewnętrzna zgoda, na poruszanie się między biegunami MAM i NIE MAM, na traktowanie tego, jak czegoś naturalnego, jak np. prawa grawitacji. Wtedy możemy otworzyć się na doświadczanie życia, a nie tylko trzymać się kurczowo, w zależności od naszej osobowości, jednego z tych dwóch biegunów. Bowiem, aby posmakować radości, muszę poznać smutek, bo inaczej nie doświadczę radości. Wtedy ją jedynie odtworzę z tego co mówią inni, przekalkuję, uwierzę innym na słowo, a moja radość będzie de facto nie moja.
Nawet jeśli z poziomu intelektu uznam, że aby przyszło “coś nowego”, konieczne jest zrobienie temu miejsca, oddanie “tego starego”, to fakt, że dopuszczam możliwość nawet symbolicznego opłakania tej straty, przeżycia żałoby po bliskiej mi kiedyś osobie, relacji z przyjacielem, po pożegnaniu starego miejsca pracy, może budzić we mnie opór, a może nawet złość.
Tutaj także włącza się kontrola – chcemy tracić na “własnych zasadach”, według swoich norm i pomysłów. Tracić i żegnać w sposób kontrolowany, bo przecież zapłakać nad tym, czego już nigdy nie doświadczę to porażka, zatęsknić za czyimś głosem, obecnością to wstyd. Wychowywani jesteśmy bowiem do niezależności, indywidualności.
Nie o to tutaj jednak chodzi.
Niektórym z nas włącza się na różnych etapach życia pomysł na potargowanie się z życiem, pewnego rodzaju “pohandlowanie”: ja oddam ci to, a ty mi dasz za to tamto, np. rezygnuję z tej pracy, ale życie da mi w zamian szczęśliwe macierzyństwo, zrezygnuję z romansu, ale życie w jakiś cudowny sposób uzdrowi mój związek. Trudno tutaj nie dostrzec “inspiracji” religijnymi praktykami, odpustami, próbą przypodobania się komuś ponad nami, zasłużenia na coś. Ten kawałek często pojawia się w praktyce zen w formie “jak będę siedział dłużej, więcej, bardziej intensywnie praktykował, to wtedy …” (lista życzeń nie jest skończona).
Tymczasem ostatnim branym pod uwagę efektem tego, że “będę siedział dłużej”, jest większy kontakt ze swoim ciałem, a więc i z emocjami, może nawet łzami, albo złością. Może to właśnie zazen da nam w końcu okazję przeżyć żałobę, która obejmie także utratę złudzeń. Może w taki sposób nauczymy się jak “robi się” miejsce na nowe, bo pełna kontrola nad życiem, rodzicielstwem, zdrowiem, karierą, plany długoterminowe – wszystko to złudzenie. Proces straty nie potrzebuje ani zrozumienia ani racjonalizowania, on wymaga jedynie dopuszczenia do siebie tego jako żywego doświadczenie.
Reszta dzieje się sama. Często bardzo cieleśnie.
Jeśli nie mamy tego doświadczenia świadomego przeżycia straty zapisanego w sobie, w swoim ciele już w dzieciństwie, jest to naprawdę bolesne. Te wszystkie małe straty, których doświadczamy jako dzieci i potem młodzi ludzie są nam niezbędne. Idealnie by było, gdyby były doświadczane w obecności stabilnych emocjonalnie opiekunów, którzy wspierają, a nawet zapłaczą z nami. Jeśli pierwsze straty z dzieciństwa nie zostały przeżyte w bezpiecznej atmosferze, to jako dorośli ludzie nie wiemy, jak to jest „czuć żałobę”. Owszem, wiemy jak być “zewnętrznie” w żałobie, ale nie wiemy, jak ją w sobie pomieścić.
Żałoba doświadczana świadomie w dorosłym życiu, często po raz pierwszy w procesie terapeutycznym, to także dotknięcie pokładów żałoby z dzieciństwa. Podobnie bywa na poduszce w zendo – tam także znika podział na kiedyś – dziś, jest tylko to, co jest i ucieleśnia się poprzez nas. Żałoba, czyli przeżycie każdej straty, zmiany jest niezbędna, aby domknąć jakiś etap w życiu Owszem, można i bez tego żyć dalej, ale ona zawsze upomni się o swoje – także na poziomie ciała, napięć, dolegliwości psychosomatycznych, problemów ze snem czy odpornością.
Często buddyzm czy zen przyciągają adeptów słynnym stwierdzeniem o nieprzywiązywaniu się. Kusi nas. Podświadomie odbieramy to, jako szansę na ucieczkę od doznania straty. Brzmi przecież obiecująco: “skoro nauczą mnie nie przywiązywać się albo będą tego ode mnie wymagali, a ja oczywiście zrobię wszystko by zostać przyjętym, to wtedy nie będę odczuwał bólu straty”. Idąc ślepo, nieświadomie za ideą nieprzywiązywania, tracimy z oczu, i z serca także, esencję bycia człowiekiem, czyli istotą bardzo relacyjną.
Mylimy więź z więzieniem, z buddyjskim przywiązywaniem się.
Oczywiście na temat więzi, jej roli jak i patologii, można pisać wiele, ale mam na myśli na potrzeby tego wpisu w miarę zdrową, nietoksyczną więź między ludźmi. Nie tak rzadko w kręgach adeptów zen można spotkać się z przekonaniem, że relacje, przyjaźnie, związki oparte na emocjonalnym zaangażowaniu są oznaką słabości. Nic bardziej mylnego. Jeśli “nabierzemy się” na takie rozumienie przywiązania, jest ryzyko, że będziemy w zen szukali ucieczki czy też w najlepszym razie kryjówki, przed tym, co w nas ludzkie – przed byciem zdolnym do miłości w relacjach z ludźmi. I nie mam tutaj na myśli tylko relacji romantycznych.
Być może tak zwana praktyka nieprzywiązywania nie polega na zrywaniu relacji, decyzji o nie wchodzeniu w kolejne, ale na świadomym byciu w relacji, w kontakcie z tym, co się między ludźmi pojawia po to, aby poznać, poczuć naturę tego. To być może bycie w relacji, a nie kurczowe trzymanie się relacji. To doświadczanie bycia w kontakcie, a nie pielęgnowanie lęku przed utratą kogoś. Być może to także okazja do doświadczenia ulotności każdej relacji, każdej chwili spędzonej razem, gdyż nie wchodząc w automatyzm, widzimy jak to działa, jak relacja się transformuje, nigdy nie jest taka sama z chwili na chwilę, a co dopiero na przestrzeni kilku, kilkunastu lat związku, przyjaźni.
Bycie z własną bezsilnością, bycie w ambiwalencji, bycie samemu ze sobą – tego wszystkiego uczymy się zbyt późno, często dopiero na terapii lub podczas praktyki zen, pod warunkiem, że nie zrezygnujemy zbyt szybko przy pierwszych doświadczeniach dyskomfortu. Nikt z nas nie uczy się w dzieciństwie żegnać z ludźmi, zwierzętami, tracić przedmioty nie wchodząc automatycznie w dewaluowanie tego: “i tak już tego nie potrzebuję”, “nic mnie już z nim nie łączy”. Bez treningu “z utraty” trudno nam być w emocjonalnym bólu, kiedy coś się kończy – nie że ktoś nas porzuca, aby my coś zrywamy, gubimy, tylko właśnie “coś nie kończy”. Łagodzimy swoje cierpienie poprzez unieważnienie ludzi, przedmiotów czy zdarzeń.
Jednocześnie unicestwiamy w sobie coś ważnego – człowieczeństwo.
Żałobie towarzyszy zwykle smutek, a to emocja, która do przeżycia, doświadczenia wymaga od nas zatrzymania się, czasami nawet wycofania na jakiś czas ze świata. Na to nie mamy zgody, ani my, ani nasze otoczenie, ba, boimy się tego, że gdzieś tam utkniemy już na zawsze. Podobnie jest z zazen. Siedzenie na poduszce nijak się ma do tego, w czym się ćwiczymy od narodzin – do zdobywania, do bycia w ruchu, w pędzie ku. To zatrzymanie na zafu także bywa impulsem do obudzenia się lęków, uruchamia nam stare bolesne wspomnienia.
Lgnąc do zenowej pustki podświadomie liczymy na to, że w końcu trafimy na coś gdzie “nic nie ma” – i będziemy mogli odetchnąć: “uff, nie ma nic, czyli nie ma ryzyka utraty”. Tymczasem ta pustka jest “tłoczna” bardziej niż nam się wydaje. Może jest multipotencją, powiązaniem nieskończenie wielkim? Z czasem doświadczamy – właśnie doświadczamy, a nie uczymy się, nie wierzymy na słowo, tylko przeżywamy – że pustka nie ma nic wspólnego z brakiem, nieobecnością, ale jest tylko i wyłącznie, a jednocześnie aż, “nie-byciem”, stanem “nie-jest”.
Wielu z nas deklaruje, że wartością życiową jest dojrzewanie, a więc tutaj – jeśli tylko na to się otworzymy – strata będzie goniła stratę, w pewnych okresach życia aż za bardzo 😉 Jeśli odczuwam ból, bo straciłam miłość – jak mi się wydawało- życia, bo przyjaciel jest za daleko, bo dziecko usamodzielnia się, to dla mnie znak, że to było/jest coś ważnego. To znak, że miałam/mam to szczęście w życiu doświadczać czegoś wartościowego dla mnie. I mogę teraz to puścić, pozwolić, aby toczyło się dalej tak, jak chce życie – dziecko będzie rozkwitało dla świata, ja być może poczuję smak dojrzałej, ale mniej namiętnej miłości, a przyjaciel na odległość będzie jeszcze bliższy, bo dystans pokaże co nas łączy. A jednocześnie nie oznacza to, że żałoba jest karą po tym, że było dobrze. Jest tylko i wyłącznie konsekwencją dynamiki życia “mieć – nie mieć”, “być – nie być”.
To fenomen życia.
Wielu z nas praktyka zen pozwala pomieścić w sobie to, co się dzieje oraz emocje, które temu towarzyszą, przeżyć mniej lub bardziej świadomie straty i potem witać nowe otwarcia. Pozwala w tym procesie uświadomić sobie, jak wiele dobra stało się naszym udziałem, mimo, że nikt nas nie uprzedzał, że ludzie, zdarzenia, zwierzęta, relacje mają tzw. datę przydatności do spożycia 😉
________
Jeśli ten wpis Cię zainteresował czy zainspirował, wesprzyj naszą redakcję.
Bardzo dobrze czyta się artykuł. Jak delikatnie prowadzony jest czytelnik. Delikatna gimnastyka. Ale jaka jest puenta? Być może nie jest wymagana? Pewnego razu zapytałem jedną dziewczynę czy jesteś świadoma? Ona odpowiedziała tak, jestem świadoma. A ja na to, a czego jesteś świadoma, i ona nie potrafiła odpowiedzieć.