Pod koniec każdego sesshin otwierana jest przestrzeń do dzielenia się refleksjami, jak i do zadawania pytań przez uczestników. To dobry, ciekawy czas, kiedy po 5-dniowym odosobnieniu, tuż przed powrotem do tzw. codzienności, huczy w nas od pytań “jak teraz żyć?”, wątpliwości “gdzie w zen miejsce na człowieczeństwo?”, aż po nadzieję “a teraz będzie już super, mam receptę!”.
Co jest zatem „prawdziwą praktyką”?
Mówimy, że jest to „samo siedzenie”, które
zostaje nam po odarciu nas ze wszystkich
naszych nadziei, wyobrażeń i pragnień.
/Barry Magid, Koniec pogoni za szczęściem/
Lubię ten moment! I lubię po kilku latach regularnych sesshin przyglądać się wtedy sobie: jak mi jest z tymi pytaniami, jakie emocje wywołują we mnie te wątpliwości i nadzieje.
Tym razem zatrzymało mnie pytanie, które dotyczyło postawy zen w obliczu takich zdarzeń jak śmierć dziecka: “Co na to zen? Jak zachować się w tej sytuacji, kiedy człowiek zamienia się w ból?”. Pytania o śmierć dzieci zawsze zatrzymują mnie, jako matkę, na dłużej. Nieraz konfrontowałam się z myślą, jak ja poradziłabym sobie, co bym zrobiła. To takie nic nie wnoszące rozważania nadopiekuńczej, przewrażliwionej matki, od których niełatwo się czasami odczepić, a próba znalezienia planu awaryjnego to kolejna iluzja kontroli i zapewnienia sobie bezpieczeństwa.
Postawienie tego właśnie pytania na zakończenie sesshin uświadomiło mi, jak wiele zamętu i de facto zakłamania wprowadziła tzw.popularyzacja zen, która poprzez określenia, ba, niemal słowa klucze (jak np. “ być zen”, “być jak mistrz zen”, “zen – zero poruszenia” czy słynne “tu i teraz”) dała większości z nas złudzenie, że wiemy czego mamy oczekiwać od praktyki. I często, zbyt często, wchodzimy w zen właśnie z taką koncepcją, z gotowym planem tego, do czego dążymy.
Rdzeniem praktyki i życia w ogóle jest sposób rozumienia cierpienia i zajmowania postawy wobec niego. Cierpienie nie jest żadnym „wypadkiem przy pracy”, nie da się kontrolować, jest zasadniczo nieusuwalne i nieodłączne od życia.
/Barry Magid, Koniec pogoni za szczęściem/
Jakże daleko temu od tego, czego doświadcza się w praktyce i tego, co stanowi esencję postawy zen! Gdzie tutaj, w tych kulturowych, a właściwie pop-kulturowych obrazach, przestrzeni na powiedzenie “tak!” każdemu doświadczeniu, każdej emocji, która staje się naszym udziałem, każdej sytuacji, która nas współtworzy? Jakoś nie odnajdujemy w tym echa “tu i teraz”, bo w tym medialnym sloganie „tu i teraz” jesteśmy przecież “my” na pierwszym miejscu. Tymczasem bezpośrednie doświadczanie rzeczywistości jako teraźniejszość, które jest sednem praktyki zen, nie oferuje nam żadnej perspektywy “ja”, “ty” czy “my”.
Na ostatnim sesshin podczas pytania o żałobę po dziecku przyszedł mi automatycznie do głowy Kochanowski, który w apogeum rozpaczy po śmierci córki tworzył treny. Wyraził w nich cały smutek, złość i niezgodę na to, co się zadziało. Być może jego postawie pełnej rozpaczy było wtedy bliżej do zen niż tym, którzy po śmierci dziecka zamrażają w ciele wszystkie trudne – i jakże adekwatne do tej sytuacji – emocje i pokazują światu, jak i sobie w lustrze, nieporuszoną twarz. Jednocześnie zrywają wtedy więź z życiem. Nieprzypadkowo traumę w niektórych nurtach, jak np. Somatic experiencing Petera A.Levine, określa się jako zerwanie kontaktu z teraźniejszością.
Nie zdajemy sobie sprawy, że sama próba ucieczki jest już motorem napędzającym cierpienie.
/Barry Magid, Koniec pogoni za szczęściem/
Jak to więc jest z zen i katastrofami życiowymi? Czy bywa wspierający? Czy daje nam narzędzia do radzenia sobie z bólem? Być może w postawie zen bliżej nam do stania się oceanem, w którym łyżka soli nie zrobi na nikim takiego wrażenia, jak w małej filiżance z wodą. Być może zen w żaden sposób nie zabezpieczy nas od cierpienia, ale znajdzie ono większą przestrzeń do wyrażenia się, ucieleśnienia i tym samym przepłynie przez nas, a nie przytłoczy swoją siłą. Traktowanie zen jak swoistego impregnatu na ból tego świata to, jak dziecięcy pacierz czy zaklęcia, które składaliśmy, aby tylko nie przydarzyło się naszym bliskim i nam nic złego.
Siedzenie ze wszystkim, co przeczy naszym wyobrażeniom o tym, jak chcielibyśmy układać nasze życie, może być cenniejszą praktyką niż umoszczenie się w spokojnej i błogiej ciszy.
/Barry Magid, Koniec pogoni za szczęściem/
Skąd w takim razie stwierdzenia, że zen jest atrakcyjny? Gdzie ta otoczka tajemniczości, która wokół niego narasta? I tak szczerze, czy ta praktyka ma sens? Patrząc na sporą grupę ludzi, która wraz z nami w linii Pusta Chmura praktykuje od lat, należy zakładać, że każda z osób jakiś sens w niej widzi. Pewnie po latach ulega on zmianie.
Osobiście z pokorą mogę powiedzieć, że wchodząc w praktykę zakładałam kompletnie inny sens i – co ciekawe – już go nawet nie pamiętam dokładnie. Po tych kilku latach mam świadomość tej transformację w podejściu. I jestem po prostu wdzięczna za dostęp do tego oceanu, którym zdarza mi się stawać. To bardzo wspiera, ale nie w radzeniu sobie z życiem, nie w walce z przeciwnościami, nie w zaklinaniu rzeczywistości i „ściąganiu” tylko pomyślności. Nic z tego! Wspiera mnie w przeżywaniu doświadczeń, które podsuwa życie. Także tych, które jeszcze kilka lat temu byłyby „nie do przeżycia”.