„Co daje zen?” To pytanie pojawia się nie tak rzadko u osób rozpoczynających praktykę. Część pyta bezpośrednio, na świeżo, bez jakiejkolwiek wiedzy na temat zen, ale część już z lektur bądź wykładów wie, że to pytanie może zostać bez odpowiedzi.
Dlaczego? Ponieważ zen sam z siebie, jako praktyka obecności (zazen), nie daje nic. Stąd też wynika jego bezpośredniość i nieuchwytność. Jest jak śliska ryba złapana w ręce, potrafi się wymykać, za nic mieć sidła, bo kiedy wydaje się złapana, nagle zamienia się w węgorza i przelatuje przez oczko.
Znowu pudło? Chciałem coś złapać, zyskać, a to okazało się mirażem. Czymś nieuchwytnym, albo nawet zbędnym.
Na przykład taki spokój, za którym wszyscy pędzimy. Najlepiej, aby był to wewnętrzny spokój. To chyba najważniejszy z prymatów, jakich się oczekuje od medytacji, a przynajmniej od nauczycieli. Chcemy zobaczyć wizerunek spokojnego, zrównoważonego nauczyciela czy mistrza. Najlepiej nieporuszonego, stąpającego tuż nad ziemią. Taki obraz jest bardzo utrwalony w naszej kulturze.
A o co nam chodzi z tą tęsknota za „świętym spokojem”? Pragnienie spokoju jest oczywiście pokłosiem naszego niepokoju, którego mamy w pewnym momencie życia dość. Niepokoju, który nami zawładnął i pod wpływem którego robimy mnóstwo rzeczy, które – jak się okazuje – są mało użyteczne. W rzeczywistości okazują się jedynie kompensacją i próbą zagospodarowania tego naszego niepokoju.
Kiedy się zorientujemy, że tak jest, że ten niepokój nami bardziej kieruje niż my nim, to już jest pierwsze światełko w tunelu. I tutaj można powiedzieć, że po treningu medytacji zen możemy zacząć doświadczać rzeczywistości w taki sposób, że będziemy w stanie uchwycić takie niuanse naszego umysłu.
W tym sensie można powiedzieć, że podczas praktyki ćwiczymy większą uważność na to, co jest. W miarę praktyki stajemy się coraz bardziej stabilniejsi i możemy poczekać ten ułamek sekundy dłużej w reakcji i zerknąć za kotarę naszego teatru życia i zobaczyć kto pociąga z sznureczki. Może to jakieś przekonanie, może jakaś rola rodzinna, a może coś kulturowego np. związanego z jakimś przekazem w szkole lub nawet z systemem religijnym. Słowem przestajemy reagować nawykowo. Może być to dla nas bardzo odkrywcze i uwalniające.
Czy można to nazwać korzyścią? Być może, ale nie przywiązujmy się do tego zanadto.
Praktyka zen może prowadzić do większego poczucia spokoju, wolności, do czasu aż pojawi się coś nowego. Coś co było przykryte tym poprzednim i prawie nie dawało znaku życia. Teraz TO jest na powierzchni. Czy uciekniesz od tego, czy też spróbujesz doświadczyć tego podszeptu i wołania ciała, umysłu, a może czegoś jeszcze głębszego?
Jednak to nie zen „coś nam dał”, ale nasz wysiłek i konsekwencja w praktyce pozwoliły na wypracowanie większej obecności. Być może na tyle dużej, że wszystko, co wcześniej było dla nas niepokojem, TERAZ się w tym zmieściło. To brzmi zaskakująco i nieoczekiwanie. Tego nawet nie byłbyś wcześniej sobie w stanie wyobrazić, zanim wszedłeś w trening zen.
Po co więc oczekiwać? Być może prawdziwa przygoda jest w tym, co nam się PRZYdarza i możemy czerpać z tego satysfakcje, zamiast nawykowej kontroli?
Często ujmuję to w spotkaniach medytacyjnych w bardzo bezpośredni sposób, który rozbawia uczestników. Powtarzam, że dzięki ćwiczeniom zazen zwiększyła się moja kuweta, ale zawartość pozostała ta sama. Teraz po prostu mogę zobaczyć świadomiej, czym jest zawartość i zadecydować czy się nią dalej zajmę, a może zostawię wszystko tak, jak jest … Do następnego momentu, kiedy być może upomni się o to sama?
Jak widzimy, niezwykle istotne jest, jakie pytanie stawiamy i co się za nim kryje, jaka niezaspokojona potrzeba lub tęsknota. Wydaje się więc, że ciekawszym pytaniem dotyczącym zen mogłoby być “Co nam się przydarza podczas zen”. Tak postawione pytanie jest zdecydowanie mniej przywiązujące nas do celów i osiągnięć. Wprawdzie nie jest ono tak chwytające, jak „Co ci dało zen?”, bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni, że większość rzeczy, procesów zjawisk musi być „po coś”, gdyż inaczej nie miałyby sensu. Niemniej odnoszę wrażenie, że w tym pytaniu jest mniej presji, a więc i więcej przestrzeni na to, co się może wydarzyć.
A co może się w takim razie wydarzyć? De facto wszystko i nawet trochę więcej. Najczęściej to, czego się nie spodziewamy, przed czym uciekamy lub się chowamy. Wszystko to może wypłynąć na powierzchnię umysłu w formie np. myśli, emocji. To, co wymaga uwagi, ale przez naszą nieuwagę zostaje zwykle pominięte.
Czasem padają stwierdzenia od nowych osób typu “To mi przypomina trochę terapię”. I tak bywa, tylko, że na terapii wydarzenia są niejako sprowokowane samym procesem, osobą terapeuty, a także kontekstem tego procesu. Tutaj niejako jesteś “sam ze sobą”, a mimo to bywa trudno i pojawiają się niechciane sprawy. W tym spokoju, którego na chwilę doświadczyłeś i wydawało ci się, że złapałeś już “Pana Boga za nogi”, nagle wszystko umyka. Tak zwane NIE-chciane sprawy, albo NIE-przyjęte zdarzają się każdemu.
Oczywiście w praktykę wchodzimy z różnym bagażem. Niektórzy tachają wór z kamieniami trudnych spraw, niektórzy tylko chlebak, a u niektórych wszystko dotąd szło gładko, ale takich osób zazwyczaj nie ma tak wiele. Jest to w sumie bez znaczenia, bo jeśli przyjmujesz, że każda tzw. droga jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna i subiektywna, to nie ma sensu porównywać się. Nie musisz wtedy za kimś nadążać, spieszyć się. Być może w miejscu, w którym się znajdujesz, możesz znaleźć chwilę wytchnienia, wolności, przestrzeni albo nawet jeszcze coś innego. Jeśli zacznie cię gnieść w bucie, zatrzymasz się, potem znowu ruszysz dalej, ale zdarza się, że niektórzy w takim miejscu zostaliby na dłużej i warto to uszanować.
Dokąd to prowadzi? Ten wie, kto sprawdza. Sprawdza na początku kim jest, a jak już trochę siebie obejrzy, to może stwierdzić po jakimś czasie, ze tak naprawdę nie ma tutaj nic tak bardzo wyjątkowego. I co wtedy? Nie wiem, to zależy od Ciebie, ale na pewno wartościowym jest większe zwrócenie się do świata. Czy to tak zwany powrót do codzienności? Widzenie więcej, odczuwanie więcej, patrzenie szerzej?
Darem jest zniknięcie perspektywy „Ja” i „dookoła mnie” oraz zmiana jej na bycie częścią nieukończonego, wiecznego z naszej perspektywy procesu powstawania i tworzenia zjawisk. Nie jest to jednak nowa idea i koncept umysłu, ale sposób organizowania się i doświadczania, który przepływa przez każdą komórkę twojego ciała. Bezczasowość i nielinearność zdarzeń, zjawisk i procesów staje się naturalnym sposobem bycia i doświadczania rzeczywistości. Już nigdzie nie musisz się spieszyć.
Czy ten podarunek przyniósł mi zen? Zapewne w jakiejś części tak.